Wywiad z Henrykiem Czapczykiem - powstańcem z Poznania

Moderator: Mike

£o¶
Posty: 281
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 9:47 pm
Lokalizacja: Olsztyn

Wywiad z Henrykiem Czapczykiem - powstańcem z Poznania

Post autor: £o¶ »

Henryk Czapczyk, rocznik 1922. Reprezentatnt polski w piłce nożnej. Trener wielu pierwszoligowych zespołów. Za wojenne zasługi odznaczony:
- Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari
- dwukrotnie Krzyżem Walecznych
- Krzyżem Partyzanckim
- Warszawskim Krzyżem Powstańczym
- Krzyżem Armii Krajowej
- Medalem za Warszawę
- Medalem Wojska
- Medalem Zwycięstwa i Wolności
- Odznaką Grunwaldzką.

- Jak ocenia pan konferencję "naukową", jaką pod hasłem empatia zorganizowała w Berlinie Erika Steinbach, przewodnicząca tzw. związku wypedzonych?

- To hańba i świętokradztwo.

- Zbigniew Ścibor-Rylski, prezes Związku Powstańców Warszawskich, występując w telewizji, miał pretensję, że Steinbach nie zaprosiła żadnego z polskich kombatantów.

- Nawet gdyby nas zaproszono, to żaden AK-owiec do Berlina nie powinien pojechać. Nie powinniśmy mieć z nimi nic do czynienia. Ona śmie mówić o sobie, że jest wypędzona! To ja byłem wypędzony. W przedwojennym Poznaniu rodzice prowadzili sklep. Kupowało w nim sporo poznańskich Niemców, wielu było naszymi sąsiadami. Przez lata stosunki były poprawne. Tymczasem 8 grudnia 1939 roku po godzinie 22 usłyszeliśmy łomot kolbami w nasze drzwi. Zobaczyłem trzech uzbrojonych osobników. Jeden z nichbył naszym sąsiadem. Na opuszczenie czteropokojowego mieszkania dali nam 15 minut. Musieliśmy zrobić miejsce na "przestrzeń życiową" osiedlanym tu Niemcom bałtyckim. Trafiliśmy do obozu przejściowego, a potem przesiedlono nas do Ostrowca Świętokrzyskiego.

- Mimo tak tragicznych przeżyć dzień 1 IX 1939r zapisał się w pańskich wspomnieniach także pewnym miły wydarzeniem.

- Zagrałem w meczu reprezentacji juniorów Poznania przeciwko Warszawie. Zremisowaliśmy 3:3, strzeliłem pierwszą bramkę.

- Jak znalazł się pan w konspiracji?


- Ojciec dostał pracę w majątku Przeuszyn pod Ćmielowem, tam poznaliśmy księdza dr. Piotrowicz, który miał kontakty z ZWZ. Walkę z okupantem ropoczołem od kolportowania podziemnej prasy. Potem skończyłem dziewięciomiesięczną lotną szkołę podchorązych, która między Ożarowem a Tarnowem, Annopolem i Zawiochostem miała zakonspirowane miejsce postoju. Jej dowódcą był oficer z przedwojennego pierwszego pułku legionów z Wilna.

- Skąd wziął się pański pseudonim?

- To bardzo śmieszna historia. Przed wojną w Teatrze Polskim w Poznaniu grał aktor Mirski. Raz w miesiącu nasze gimnazjum chodziło na obowiązkowy spektakl. Zajmowalismy zwykle galerię. Pewnego razu mojemu koledze Wojtulewiczowi, synowi kuratora, trochę odbiła szajba i strzelił do Mirskiego z procy. Ziarno grochu trafiło aktora w oko. Nic mu się nie stało, ale to wydarzenie tak zapadło mi w pamieć, że jak trzeba było wybrać pseudonim, to od razu pomyślalem - "Mirski".

- Jak pan znalazł się w Warszawie?

- W czerwcu 1944 roku zapadła decyzja, żeby z naszych terenów, a także z Lubelszczyzny wysłać kilku łączników do Komendy Głównej po dyrektywy przyjścia Warszawie z odsieczą w razie wybuchu powstania. 28 czerwca pojechało nas sześciu. Mieszkałem na ul. Świętokrzyskiej 17, a mój punkt kontaktowy mieścił się przy Marszalkowskiej 72.

- Czy w mieście czuło się, że lada moment wybuchnie powstanie?


- Tak, czuło się napięcie. Ludzie byli pewni, że wygramy, że Rosjanienam pomogą. CZekając na rozkazy, staraliśmy się jakoś rozładować nudę. Pod koniec lipca, w biały dzień, mój kolega podporucznik Rogala jednemu z dwóch granatowych policjantów przystawił do pleców popmkę rowerową i tak ich rozbroiliśmy. Ale już pierwszego dnia powstania walczyłem nie na żarty. W Alejach Jerozolimskich rzuciłem świecę dymną w przejeżdżający czołg. Padły jakieś strzały i nagle czołg sie zapalił. Załoga sie poddała, a ja zdobyłem fiński 72-strzałowy pistolet maszynowy "Suomi".

- Podczas powstania zrobił pan zawrotną karierę. Przyjechał pan do Warszawy jako plutonowy podchorązy, a wyszedł z powstania jako nagrodzony najwyższymi odznaczeniami porucznik, dowódca dużego oddziału szturmowego.

- Tak się jakoś złożyło. Byłem dwa razy ranny. Raz w rękę - odłamek tkwi w niej do dziś - drugi raz w krtań - wskutek tej drugiej rany chrypię do dziś, ale i tak miałem szczęscie że nie straciłem głosu. Brałem udział w ważnych walkach, na przykład w szturmie na budynek PAST-y. Po początkowej euforii bylismy pewni, że żywi z Warszawy nie wyjdziemy. Trudno więc powiedzieć, że byliśmy bohaterami: byliśmy ludźmi, którzy nie mieli innego wyścia, jak iść i walczyć. Dam panu przykład. Mój pluton dostał rozkaz zniszczenia gniazda karabinów maszynowych znajdujących się ptzy Wiejskiej w Hotelu Sejmowym. Atak był szaleństwem, ale dowódca kompanii, kapitam "Ziuk", powiedział: Pan porucznik daje przykład". No to dałem. Skoczyłem sam, gdyż resztę moich żołnierzy powstrzymał ogień z bronii maszynowej. Dobiegłem do czterech pijanych własowców. Zawiązaem ich linką i używając jako żywej tarczy, wycofałem się do swoich.

- Jak wpomina pan cywilnych mieszkańców Warszawy?

- Większość traktowała powstańców niemal z nabożna czcią, ale pamiętam przypadki, gdy ludzie nam ubliżali od najgorszych. Kto mógł przypuszczać, że podczas 63 dni zginie blisko 200 tysięcy ludzi.

- Każdy dzień powstania przynosił nowe tragedie. Co po 60 latachnajmocniej utkwiło panu w pamięci?

- Rozstrzeliwanie cywilnych zakładników w okolicach Nowego Światu, które bezradnie obserwowałem przez lornetkę. Systematyczne palenie domów miotaczami ognia. Był głód, więc AL-owcy wykradli nam konia. Błaby to śmieszna histori, gdyby przy okazji nie zabili naszego wartownika. Ale najbardziej zapadły mi w pamięć dwa bardzo osobiste wydarzenia. Msza polowa, która 23 września miała miejsce na ulicy Frascati, podczas której naczelny wódz, generał Tadeusz Bór-Komorowski, osobiście wręczył mi srebrny Krzyż Virtuti Militari. Był ostatni dzień powstania. Gdy już były uzgodnione warunki kapitulacji, to porucznik Rogala robił zdjęcia w ogrodzie sejmowym. I wówczas zabiła go kula sjapera. Właściwie to nawet nie był strzał, tylko rykoszet. Straszny pech.

- Jak to się stało, że jako ostatni powstaniec opuszczał pan Warszawę przeszło tydzień po kapitulacji?

- Rozkazem generała "Monetra" zostałem dowódcą oddziału patrolowo-osłonowego, który miał przygotować wejście Niemców do Warszawy. Miałem pod sobą przeszło 70 rzołnieży. Zostawiono nam broń którtką, a Niemcy wystawili specjalne przepustki. W powstańczych mundurach patrolowaliśmy ulice. Z Niemcami żadnych incydentów nie mieliśmy, bo dla nich rozkaz to rozkaz. Kilka razy strzelaliśmy do pijanych włosowców, którzy dla zabawy wrzucali granaty do pustyc domów. Kilkunastu ubiliśmy. Miasto było wymarłe. Nie pamiętam ani jednego ocalałemgo domu. Tylko koty biegajace po zgliszczach.

- Ilu Niemców zabił pan podczas wojny?

- Kilkunastu.

- Będzie pan w Warszawie podczas obchodów 60 rocznicy powstania?

- Jestem chory. Jestem też rozgoryczony, gdy patrzę na dziwne powojenne AK-owskie kariery. Pewien mój znajomy jeszcze w 1983 roku był plutonowym podchorązym. Drugi, rocznik 29., chociaż wojska nigdy nie wiedział, jest dziś pułkownikiem. Ale nie to jest najważniejsze. Nie chcę patrzeć, jak obok Kwaśniewskiego, Belki i Millera - spadkobierców komunistów, którzy po wojnie trzy razy zamykali mnie w więzieniu - stoi kanclerz Schroeder. Kto go tu zaprosił? Na pewno nie żołnierze powstania. Nie chcę jednać się z Niemcami, podawać im ręki. Łapanek, obozów, rostrzeliwań, mordów - nigdy nie zapomnę.

Rozmawiał: Krzysztof G. Różycki
"Z obecnego kryzysu są dwa wyjścia: normalne i cudowne. Normalne to takie, że
Matka Boska jak zwykle zrobi cud i nas uratuje - a cudowne, że wszyscy zaczną
uczciwie pracować i wypełniać swoje obowiązki"
T. Konwicki
ODPOWIEDZ