:-)
Zawsze uważałem, że najładniejsze oficerskie czapki garnizonowe II wojny światowej to ex aequo czapki sił zbrojnych Commonwealthu i Stanów Zjednoczonych. Jak dla mnie były to czapki najbardziej stylowe, z dużą klasą, proste, nie przekombinowane, nie udziwnione, bez nadmiaru ozdobników, klasyczne, takie po prostu w stylu skromnej elegancji.
Absolutna zgoda, że usaafowskie czapki typu „Armia Botswany” – jak ja to sobie nazywam – to granda i koszmar, bo przecież jak wygląda ta sierota boża z powyższego zdjęcia nr 2? Jak w naleśniku na głowie. Oficerowie Botswany mają chociaż te czapki jakoś równo uformowane, a nie jak jakieś szmaty. Gdyby nie tzw. riser (sztywnik albo blacha do mocowania orła) to ci USAAFmeni wyglądaliby już w ogóle jak ostatnie łajzy, a tak przynajmniej riser jeszcze jakoś sprawiał, że to choć trochę wyglądało jak jakaś czapka.
Ale to wszystko ma dużo szersze podłoże, niż pozornie się wydaje. Amerykański kodeks oficerski z tamtych czasów pozwalał personelowi latającemu (jako wyjątkowi w amerykańskich siłach zbrojnych) wyciągać z czapek garnizonowych okrągły sztywnik formujący cały beret czapki. I USAAFmeni latający to robili.
Ale było im tego mało i poszli dalej – w stronę czapek jak z u-bootów, czyli czapek pomiętolonych już na maksa. Taką sobie umyślili środowiskową modę. Dołożyli do tego gigantyczne orły na czapkach. Regulaminowy orzeł oficerski na czapkę garnizonową miał mieć wysokość 2 3/8 cala. Nagle ktoś (szkoda, że to niezbadane) zaproponował dla USAAF nieregulaminowe orły-giganty o wysokości od 2 13/16 cala do 3 cali. Przemysł się do tego dostosował i do wojskowych sklepów PX w bazach USAAF zaczęto dostarczać takie nieregulaminowe orły.
Dlaczego tego wszystkiego nie karano? Ano dlatego, że podczas II wojny rodziła się psychologia wojskowa. Tak jak psychologowie zdecydowali, że weterani nie zdobędą Normandii (bo są ostrożni i wiedzą, co pociski robią z ludzkim ciałem) tylko muszą to zrobić nowicjusze nie wiedzący, jak wyglądają rany, to tak samo dla utrzymywania morale dano święty spokój personelowi latającemu i w RAF, i w USAAF, żeby nie czepiać się o nic (oczywiście do granic kodeksu karnego) ludzi, których za kilka albo kilkadziesiąt godzin może już nie być wśród żywych. RAFmeni też nosili się z fasonem dalekim od regulaminu ubiorczego i też dawano im święty spokój. Tyle tylko, że USAAFmeni poszli już z tym na maksa – brak krawatów, rozchełstane koszule, na szyjach białe „firmowe” jedwabne szaliki USAAF albo cywilne fulary lub damskie apaszki, no i te czapki jak ścierki.
Dziś już takie mody nie wrócą w lotnictwie. Obecnie walczy się albo z jakichś odludnych baz pustynnych, albo takich jak turecka Incirlik w kraju islamskim, gdzie nie ma jak i gdzie w szpanerskim, luzackim mundurze pójść do knajpy na podryw czy na wódeczkę. To samo w Ukrainie – jej piloci walczą z zamaskowanych DOL-i (drogowych odcinków lotniskowych) w kompletnej izolacji od miast i miasteczek, więc też trudno, żeby funkcjonowały jakieś modowe sprawy lifestyle'owe.
A poniżej moja USAAFowska drugowojenna „botswanówka” z przypiętymi do otoku bokami beretu :-)