Szkocja nie-obiektywnie

Moderator: Mike

Awatar użytkownika
piekarz24
Posty: 293
Rejestracja: śr 05 wrz, 2007 11:28 pm
Lokalizacja: Bielsko-Bia³a

Szkocja nie-obiektywnie

Post autor: piekarz24 »

Od mojego przyjazdu ze Szkocji minął już miesiąc, ale dopiero teraz znalazłem dłuższą chwilę żeby coś na ten temat napisać. Choć tym razem moja wizyta w krainie kiltów i whisky nie była wyjazdem „śladami naszych żołnierzy” – byłem na stażu w szpitalu – w mojej relacji trochę na temat historii jednak się znajdzie (nie może być inaczej).
Pięć tygodni to w prawdzie niewiele, czas ten jednak pozwolił mi poczuć to, czego nie miałem okazji doświadczyć podczas poprzednich wyjazdów. Mogłem przyjrzeć się bliżej życiu w tym uroczym zakątku naszego globu.

GOŚCINNOŚĆ
Od dawna starałem się o ten wyjazd. Wreszcie udało się. Jechałem tam, gdzie podczas wojny funkcjonował Polski Wydział Lekarski. Motyla noga, jechałem tam gdzie studiował dr. Gunsberg z 10. Pułku Dragonów, dr Rutkowski z II Korpusu, czy dr Urich z brygady Sosabowskiego. Na miesiąc miałem zostać studentem University of Edinburgh! Byłem jednak nieco przerażony – nigdy przecież nie byłem na zagranicznym stażu. Bałem się o to jak mnie przyjmą, czy sobie poradzę, takie tam – jak zawsze przed czymś nowym. Sporo było też obaw o poziom mojego angielskiego. W pamięci wciąż miałem sytuację sprzed roku, kiedy to nie mogłem dogadać się w McDonaldzie. A wtedy chodziło tylko o kupno głupiej kanapki. Szkocki akcent okazał się jednak nie do przeskoczenia i skończyło się na niezbyt eleganckim pokazywaniu palcem na tablicę z menu. Moje obawy już pierwszego dnia po przyjeździe zostały na szczęście rozwiane. Nie te, związane z językiem, bo z nim cały czas były jakieś problemy. Zrozumienie mieszanki Scottish Gaelic i Scottish English wymagało ode mnie nieraz takiego skupienia, że za cenę rozumienia pacjenta po prostu traciłem wątek… Ale wróćmy do moich rozwianych obaw. W oddziale ratunkowym St. John’s Hospital w Livingston, 10 mil na zachód od Edynburga, w którym odbywałem praktyki przyjęto mnie n-i-e-b-y-w-a-l-e ciepło. Beth – sekretarka, konsultanci, stażyści, pielęgniarki, studenci –nie dali mi się zgubić. Dzięki cierpliwym pielęgniarkom szybko wdrożyłem się w pracę oddziału, pierwszego dnia studenci z własnej inicjatywy oprowadzili mnie po szpitali, zjedli ze mną obiad, zawsze mogłem liczyć na pomoc lekarzy… Nawet przez sekundę nie czułem, że jestem „jakimś tak studentem, z jakiejś tam Polski”… Traktowano mnie na równi z innymi. Na marginesie dodam, że studia w Szkocji, naprawdę przygotowują do pracy. W przeciwieństwie do naszych. Ale to długa historia, nie będę Was nią męczył.
W tym kontekście przypominam sobie studentów z Hiszpanii, którzy byli u nas w Katowicach w ramach programu Erasmus... Siedzieli gdzieś w kącie, nikt nie zwracał na nich uwagi, nikt ich nie uczył, nikt o nich nie zadbał. Albo studentka medycyny z Francji z zapaleniem wyrostka, która całą noc czekała na izbie przyjęć jednego z naszych szpitali akademickich aż ktoś się nią zajmie. Żenada. A w Szkocji? A w Szkocji trafiłem do innego świata. Przysłowiowa „polska gościnność” marnie wypada przy szkockiej.
Teraz wiem, że ta szkocka gościnność, którą wspominali żołnierze to nie bujda.

St. John’s Hospital, Livingston, Scotland, UK
Obrazek

„EDINBURGH IS NOT THAT COUNTRY MY FRIEND”
Zajmowałem się miłym starszym jegomościem. Standardowo: wywiad, badanie, pobranie krwi i założenie wkłucia. Między osłuchiwaniem a przygotowywaniem zestawu do kaniulacji toczyła się normalna rozmowa umilająca nam te niemiłe (rzecz jasna dla niego) czynności. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, co od szanownego pana usłyszałem. „Dou you enjoy elective here” – zadał nieco kurtuazyjne pytanie. „Oh I’ve been here two times before. I really enjoy elective here in St. John’s, I love that country, I love Edinburgh” – nie pozostałem mu dłużny w tej grzeczności. Pan uśmiechnął się i flegmatycznie odparł: „Edinburgh is not that country my friend”.
????????? … Te, no fakt… Edynburg jest inny. Pełno w nim turystów i łatwiej na ulicach usłyszeć język polski czy francuski niż szkocki. W sklepach nie uświadczysz Szkota – te małe prowadzone są w większości przez Hindusów, markety to domena przyjezdnych z Europy Wschodniej. Ale czy to powód aby nie uważać Edynburga za część Szkocji? Nie wiem. Nie mogę przecież polemizować z przekonaniem starego Szkota. Ale w tych słowach coś jest. Te 10 mil dzielących Livingston od Edynburga zrobiło swoje. Czułem, że naprawdę jestem w Szkocji.

SZARZYZNA
W Szkocji byłem wcześniej dwukrotnie. Wyjeżdżałem stamtąd zawsze zachwycony: spójną architekturą, surowym krajobrazem, wzgórzami porośniętymi trawami i wrzosem. Lecz tym razem było inaczej. Po miesiącu miałem już dość! I to właśnie tej architektury, wzgórz porośniętych wrzosem. Co gorsza ta pogoda. W prawdzie nie była to pogoda kojarząca mi się z Anglią, bo w cale tak dużo nie padało. Za to wiało; często i mocno. I zimno… I jednak słońca za mało.
Szaro. Gdy ktoś zapyta mnie teraz o Szkocję to tak mu odpowiem. Szaro. Szare budynki z szarej cegły lub kamienia, pokryte szarą dachówką, szare ulice, szare wzgórza, szara pogoda. Narzekałem zawsze na ten polski miszmasz, że każdy dom inny, że to, że tamto. A teraz muszę powiedzieć: Polska wygląda fajnie! Utyskiwałem też na brud polskich ulic. W Edynburgu nie było lepiej. Teraz wiem, że Kraków, Wrocław czy Gdańsk mogą być i są naprawdę dużą atrakcją dla turystów z Wysp.
Po wylądowaniu w Krakowie aż mi się gęba uśmiechnęła: jak tu kolorowo!

Już po dwóch tygodniach szarości miałem po dziurki w nosie. O chandrę nie trudno. Trochę teraz rozumiem naszych żołnierzy, którzy tak narzekali na klimat Szkocji.
Obrazek

ZESPÓŁ
Sosnowiec, Szpital Wojewódzki im. św. Barbary. Mamy zajęcia z urologii. Pęcherz mi zaraz pęknie. Na korytarzu toaleta z napisem „dla personelu”. Zawiesiłem się na klamce. Lecę do pielęgniarek po klucz. I co słyszę: że nie jestem członkiem personelu i żebym sobie wszedł na salę chorych i załatwił się w ich toalecie (sic!). Wszystko okraszone było uroczą miną jednoznacznie wskazującą, że jestem kupą gó..a. Abstrahując już od względów epidemiologicznych, jak ja, który za chwilę być może przyjdę do tych pacjentów aby ich zbadać, mam zdobyć ich jakiekolwiek zaufanie. Żenada. Zresztą traktowanie wrogo wszystkich którzy „nie są w naszej kaście” jest bardzo popularne w polskich szpitalach. Ileż to razy słyszałem na zajęciach, że „nie należy się spoufalać z pielęgniarkami, bo jak przyjdzie co do czego wykorzystają twoją każdą słabość”, ile razy musiałem słuchać ujadania pielęgniarek na lekarzy, lekarzy na pielęgniarki, ratowników medycznych na wszystkich i wszystkich na ratowników medycznych… Oczywiście nie wszędzie tak wygląda, naprawdę w naszym kraju są szpitale i oddziały, gdzie atmosfera w pracy jest przyjazna. Ale, no właśnie, ale…
Tymczasem w Szkocji czułem, że jestem członkiem zespołu. Atmosfera pracy była naprawdę miła. Każdy znał swoje miejsce, nikt nikomu nie „wchodził w paradę”, nikt się nie wywyższał, nie obgadywał, nie wymagał zwracania się o siebie per „panie docencie”. Nie czułem tarć, nie czułem tej walki pomiędzy różnymi fachowcami znanej mi z polskich szpitali. Na oddziale nie było czegoś takiego jak dyżurka lekarska, czy dyżurka pielęgniarska. Był pokój odpoczynku przeznaczony dla wszystkich. Przy jednym stole jadł konsultant z młodym stażystą, pielęgniarkami i studentami. Razem oglądali w przerwie telewizor, razem pili kawę. Co więcej całe zaplecze socjalne, łącznie z lodówką i ekspresem do kawy, nie wspominając o szatni (w naszych szpitalach mieliśmy z tym problemy) dostępne było także dla studentów. Mój pozytywny odbiór panujących na oddziale relacji nie był tylko dziełem przypadku. Na oddziale poznałem Natalię – pielęgniarkę pochodzącą z Litwy. Ona także wspominała, że po przyjeździe do Szkocji siedem lat temu miała wrażenie, że trafiła do świata, w którym relacje międzyludzkie w szpitalu są po prostu normalne. Mówiła, że trafiła do innego świata.

KASA
Temat krótki. Pracuje się dobrze, bo i kasa jest dobra. Stażysta zarabia 2tys funtów. Pięć razy tyle ile jego polski kolega na tym samym etapie. Gdy pójdzie się krok dalej i zacznie się specjalizację te dysproporcje stają się jeszcze większe, a jeśli chodzi o specjalistów są gigantyczne. Ktoś powie: „spokojnie, przecież życie w Wielkiej Brytanii jest droższe”. Zgoda. Tak na oko 2-3 razy droższe. Chodzi o jedzenie, ubrania, rachunki. No ale auto, ot taki Ford Focus, kosztuje praktycznie tyle samo w Polsce, co w Szkocji. Za wczasy w Grecji płaci tyle samo Szkot, co Polak.
We współczesnym świecie przyjęto, że środkiem służącym do rozliczeń są pieniądze. Gdy ktoś pełni ważną rolę w społeczeństwie po prostu dostaje dobre pieniądze. Tak to już jest. Lekarze i w ogóle cały personel medyczny w Szkocji jest ważny, więc dobrze zarabia. I to na jednym etacie – przecież to od nich często zależy czyjeś zdrowie i życie. Po pracy trzeba odpocząć, a nie gonić do przychodni, czy na dyżur w pogotowiu. Ratownicy medyczni w pogotowiu pracują 12 dni w miesiącu! Zmiany trwają 12 godzin (7:00-7:00). Jak sami mi mówili, pensja starcza im na zbudowanie domu, kupno auta, utrzymanie rodziny z dwójką dzieci. Normalne życie.
Przy tym wszystkim zauroczyło mnie to, że przed szpitalem nie ma „wypasionych” fur. Nie ma. Większość to Vauxhalle, Fordy, Mazdy – normalne auta. W Polsce często jak się doktór dorobi to „błyszczy” furą. W Szkocji mają kasę, ale jej nie widać. Nie obnoszą się z nią.
I jeszcze jedno. W kilku miejscach w karetkach pogotowia znajdują się duże białe naklejki z takim mniej więcej napisem: „Ratownicy medyczni pełnią ważną funkcję w naszym społeczeństwie. Każda próba ataku na nich spotka się ze zdecydowaną i natychmiastową reakcją. Scottish Ambulance Service dołoży wszelkich starań aby wraz z policją ująć sprawców napaści”.

POLACY PART ONE
Gdy tylko spostrzegłem, że w poczekalni czeka pacjent w wieku 85+ starałem się, aby się nim zająć. Nie można przecież przepuszczać takiej "okazji". Oczywiście chodziło mi o wspomnienia dotyczące naszych żołnierzy. Nie zawiodłem się. Hasło „Polish soldiers” niejednokrotnie budziło nostalgię i rozpalało jakiś taki błysk w oku. Miło było słyszeć, że polscy żołnierze zachowywali się w Szkocji „polite”. Podczas ostatniego dyżuru odbyłem długą i niezwykle miłą pogawędkę z pewnym panem, który przyjaźnił się z dwoma polskimi żołnierzami (po wojnie zostali w Szkocji). Opowiadał o nich wręcz z rozrzewnieniem. W latach 70. odwiedził z jednym z nich Polskę. Wspominał z fascynacją o Zakopanym i mówił, że był w Rybniku „in Silesia Region” (tym „Silesia” zrobił na mnie duże wrażenie). Kilkukrotnie spotkałem też potomków naszych. Trochę tej polskiej krwi w szkockich żyłach jednak przecież płynie.
Młodsze pokolenia nie wiedzą na temat pobytu polskiego wojska na terenie Szkocji praktycznie już nic. Dla niektórych lekarzy (rdzennych Szkotów) informacja o tym była nowością. Cóż, wydaje mi się, że Polacy bardzo szybko zasymilowali się. Pozakładali rodziny, nauczyli się języków, ich dzieci od urodzenia mówiły po angielsku, a wnuki posługiwały się już tylko tym językiem. Poznałem np. panią Wandę. Klasyczna wręcz historia. Tata żołnierz II Korpusu, mama Szkotka. Pani Wanda nie mówi po Polsku. Tata niewiele opowiadał o wojnie, więc i pani Wanda niewiele była w stanie mi o nim powiedzieć…
Z drugiej strony Johnny – ratownik z pogotowia – opowiadał mi o polskiej szkole pielęgniarek, która była w jego rodzinnym mieście.

POLACY PART TWO
Polacy part two, czyli „nowa fala”. Temat niezwykle ciężki. Jeszcze cięższy, gdy ma się o nim opowiadać w kontekście pracy w oddziale ratunkowym. No bo cóż: średnio dwa razy w tygodniu trafiał do nas jakiś polski żul. Obrzygany, pijany, w delirium lub po napadach drgawek alkoholowych. Pół biedy jak spokojnie siedział i nie rozrabiał. Leczyć się nie chce, pracę ma albo i nie ma, opieka zdrowotna za darmo… Jeszcze więcej było panów „nie-żuli” lecz z problemami alkoholowymi. Też średnio dwóch, ale nie tygodniowo, a dziennie. Patrząc na to z perspektywy szpitala, muszę stwierdzić, że alkohol wśród polskich pracowników w Szkocji jest olbrzymim problemem. Siedem godzin pracy, a potem wiadomo… Praca-piwo-piwo-piwo-sen-praca-piwo-piwo… i tak w kółko. Policja czasem przywozi też pijanych polskich kierowców.
Wielu Polaków nie mówi po angielsku. Pracują fizycznie więc nie muszą umieć – szef pokaże im na migi. Kupują w polskich sklepach, chodzą do polskiego fryzjera – to co się będą uczyć? A potem coś się dzieje, przyjeżdża pogotowie i zonk. Przez miesiąc byłem etatowym tłumaczem…
Gdy ostatniego dnia żegnałem się z Natalią powiedziała mi, że po poznaniu mnie zmieniała trochę zdanie o Polakach. Z jednej strony to miło, że zapałała do mnie sympatią. Z drugiej przykro się słucha takich rzeczy o rodakach. Nie jestem temu winien, nie mogę za to odpowiadać, ale wielokrotnie czułem wstyd. Na przykład wtedy kiedy opowiadała mi, że pijani Polacy potrafią ją zbluzgać w momencie, gdy dowiadują się, że jest Litwinką. Lecą wtedy też hasła „Wilno jest nasze” i takie tam…
Oczywiście poznałem sporo sympatycznych, normalnych ludzi z Polski, którzy uczciwie zarabiają, zakładają rodziny. Często ich dzieci urodziły się już tam, chodzą do Szkockiego przedszkola, mówią po angielsku. Czasem mimo, że pracują w Tesco przenosząc ciężary i zarabiają najniższą krajową, to i tak maja tam większe perspektywy niż w Polsce. Historia zatacza koło. Inny jest chyba tylko powód emigracji.
Szkocka służba zdrowia ma problem z naszymi rodakami. Ani razu jednak nie poczułem nawet nutki niechęci do nich ze strony personelu. Żadnej ksenofobii, żadnych komentarzy. Coś niesamowitego!! Niedawno w sieci prowadzona była akcja „Nie dla Romów w Andrychowie”. Dla łysych panów polecam dwa tygodnie w Szkocji. Ciekawe co oni na akcję „nie dla Polaków w Szkocji”?

1600
Staż w Szkocji był dla mnie nie tylko okazją do zdobycia doświadczenia i zobaczenia czegoś nowego. Z perspektywy tych 1600 km mogłem nieco inaczej spojrzeć na nasz kraj. Wyleczyłem się z paru kompleksów, popadłem w inne. W jednym miejscu radość z tego, że w Polsce nie jest aż tak źle, w innym zaś złość i frustracja. Sprzęt do szpitala można kupić. I kupujemy. Drogę zbudować można. I budujemy. Chodniki wyremontowaliśmy, stadiony postawiliśmy. Z mentalnością, kulturą, z organizacją życia społecznego nie jest już tak łatwo. Na moje utyskiwania na nasze dziwne przepisy, dziwne zwyczaje i w ogóle na nasz kraj jeden z tamtejszych lekarzy odpowiedział mniej więcej tak: „Jak długo w waszym kraju jest demokracja? 20. Nie dziw się. I tak zrobiliście wiele”. Tak, 20 lat to krótko. „Przeciorali” nas Naziści i Komuniści. Polska inteligencja zginęła podczas Zagłady, na froncie, w Katyniu. Kwiat inteligenckiej młodzieży zginął podczas Powstania Warszawskiego. Trochę inteligencji pozostało po wojnie na Zachodzie. W 1968 roku postawiliśmy kropkę nad i. Przez lata PRL przyzwyczailiśmy się, że jak coś jest państwowe, wspólne, publiczne, to jest niczyje. Można to rozpieprzyć. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy cały czas krajem na dorobku. Przede wszystkim na dorobku mentalnym.

W 1941 roku powstał Polski Wydział Lekarski przy Uniwersytecie w Edynburgu. Wielu młodych lekarzy służących w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie kończyło właśnie tę uczelnię. Na dziedzińcu School of Medicine znajduje się dziś pamiątkowa tablica przypominająca, że przed siedemdziesięciu laty istniał tu polski wydział lekarski. Choć znajdował się on w obcym kraju działał w oparciu o polskie przepisy i miał uprawnienia uczelni wyższej.
Obrazek
Obrazek

Po zakończonym stażu spędziłem tydzień w Edynburgu. Moją pasją stało się odwiedzanie cmentarzy, których w tym pięknym mieście nie brakuje. Oczywiście poszukiwałem śladów minionych wojen. Wartym odwiedzenia jest bez wątpienia Comely Bank Cementary, na którym leży co najmniej 302 żołnierzy, ofiar I i II wojny światowej, a także epidemii grypy hiszpanki. Wśród grobów odnaleźć możemy nagrobki dziewczyn z ATS oraz żołnierzy z Nowej Zelandii, Kanady i Australii.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Oczywiście musiał się znaleźć czas na odwiedziny na Corstorphine Hill Cementery, największym polskim cmentarzu wojskowym w Edynburgu. Spoczywa tam 175 żołnierzy m.in. z 1. Dywizji Pancernej.
Obrazek

Niezwykle się ucieszyłem gdy w National Museum zobaczyłem model tego oto statku. To „Empress of Scotland”. Na jego pokładzie płynęli z Wielkiej Brytanii na Bliski Wschód polscy żołnierze, którzy zasilić mieli szeregi Armii Polskiej na Wschodzie. Wśród nich znajdowali się lekarze m.in. znany ze swoich książek dr Adam Majewski oraz dr Bolesław Rutkowski, którego miałem okazję poznać osobiście.
Obrazek


Lubię Szkocję. Uwielbiam Edynburg. Mimo, że stęskniłem się nieco za Polską, w Szkocji czułem się dobrze. Nigdy nie zapomnę tego, jak ciepło mnie przyjęto w Livngston. Te pięć tygodni było dla mnie czymś ważnym.
Obrazek


Olo
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Olo, świetny tekst! Aż łezka w oku kręci się. Do tego ze swadą napisany!

W pełni się z Tobą zgadzam, bo i ja w Szkocji zakochałem się. Mimo, iż Edynburg to były ledwie dwa dni mojej wycieczki, to uważam go za najpiękniejsze miasto Wielkiej Brytanii, jakie widziałem. A widziałem ich już kilka. O dziwo, uderzyła mnie jego czystość-być może dlatego, że porównywałem stolicę Szkocji z Londynem głównie, na którego ulicach, zwłaszcza w "kolorowych" dzielnicach, śmieci oraz brudu nie brakuje.
Podobnie, jak Ty zdążyłem doświadczyć szkockiej gościnności, przede wszystkim na odludziach Północy. Spotkałem wiele osób, mających polskie korzenie, z zainteresowaniem i chęcią pomagających dwójce Polaków podróżujących szlakiem rodzinnej historii sprzed siedemdziesięciu lat.
No i pozytywnie zaskoczyła mnie pogoda. Miałem tydzień pięknego słońca :)
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Grzegorz
Posty: 1424
Rejestracja: czw 30 mar, 2006 3:34 pm
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Grzegorz »

Olka czyta się z przyjemnością, jakby człowiek siebie czytał :-)
piekarz24 pisze: ZESPÓŁ
Sosnowiec, Szpital Wojewódzki im. św. Barbary. Mamy zajęcia z urologii. Pęcherz mi zaraz pęknie. Na korytarzu toaleta z napisem „dla personelu”. Zawiesiłem się na klamce. Lecę do pielęgniarek po klucz. I co słyszę: że nie jestem członkiem personelu i żebym sobie wszedł na salę chorych i załatwił się w ich toalecie (sic!). Wszystko okraszone było uroczą miną jednoznacznie wskazującą, że jestem kupą gó..a. Abstrahując już od względów epidemiologicznych, jak ja, który za chwilę być może przyjdę do tych pacjentów aby ich zbadać, mam zdobyć ich jakiekolwiek zaufanie. Żenada. Zresztą traktowanie wrogo wszystkich którzy „nie są w naszej kaście” jest bardzo popularne w polskich szpitalach. Ileż to razy słyszałem na zajęciach, że „nie należy się spoufalać z pielęgniarkami, bo jak przyjdzie co do czego wykorzystają twoją każdą słabość”, ile razy musiałem słuchać ujadania pielęgniarek na lekarzy, lekarzy na pielęgniarki, ratowników medycznych na wszystkich i wszystkich na ratowników medycznych… Oczywiście nie wszędzie tak wygląda, naprawdę w naszym kraju są szpitale i oddziały, gdzie atmosfera w pracy jest przyjazna. Ale, no właśnie, ale…
Znam sosnowiecki szpital Św. Barbary, ten moloch i kombinat życia i śmierci, od najlepszej i najgorszej strony. Mam wobec niego uczucia jak z dowcipu o tym, gdy synek pyta tatę „Tato, co to są uczucia ambiwalentne?”. „Uczucia ambiwalentne, mój synu, zachodzą wówczas, gdy widzisz, jak twoja teściowa spada w przepaść prowadząc twoje najnowsze Ferrari”. W ub. roku w rzeczonym szpitalu uratowano życie mojemu tacie po tym, jak z dwóch warszawskich szpitali (Bielańskiego i MSWiA) wyrzucono go na bruk bez wyleczenia z Clostridium, które w jego przypadku mogło być śmiertelne i prawie było. Za to szpitalowi Św. Barbary cześć i chwała. Ale już ciężkie baty za patologie innego rodzaju, jakie tam funkcjonują, bo wyleczono mi tatę nie w sposób normalny.
piekarz24 pisze:Staż w Szkocji był dla mnie nie tylko okazją do zdobycia doświadczenia i zobaczenia czegoś nowego. Z perspektywy tych 1600 km mogłem nieco inaczej spojrzeć na nasz kraj. Wyleczyłem się z paru kompleksów, popadłem w inne. W jednym miejscu radość z tego, że w Polsce nie jest aż tak źle, w innym zaś złość i frustracja. Sprzęt do szpitala można kupić. I kupujemy. Drogę zbudować można. I budujemy. Chodniki wyremontowaliśmy, stadiony postawiliśmy. Z mentalnością, kulturą, z organizacją życia społecznego nie jest już tak łatwo. Na moje utyskiwania na nasze dziwne przepisy, dziwne zwyczaje i w ogóle na nasz kraj jeden z tamtejszych lekarzy odpowiedział mniej więcej tak: „Jak długo w waszym kraju jest demokracja? 20. Nie dziw się. I tak zrobiliście wiele”. Tak, 20 lat to krótko. „Przeciorali” nas Naziści i Komuniści. Polska inteligencja zginęła podczas Zagłady, na froncie, w Katyniu. Kwiat inteligenckiej młodzieży zginął podczas Powstania Warszawskiego. Trochę inteligencji pozostało po wojnie na Zachodzie. W 1968 roku postawiliśmy kropkę nad i. Przez lata PRL przyzwyczailiśmy się, że jak coś jest państwowe, wspólne, publiczne, to jest niczyje. Można to rozpieprzyć. Co się dziwić….
Jako trochę starszy wujek (i jako przedstawiciel warszawskiej-żoliborskiej inteligencji, czyli ulubionej warstwy społecznej Prezesa PiS :-)) ja bym to ujął ciut inaczej. Dziejowe wyniszczenie inteligencji wyniszczeniem inteligencji, ale to, co zrobiła z Polakiem III RP to przechodzi ludzkie granice i pojęcie. PRL był zły, tylko że ludzie byli wtedy lepsi. III RP jest dobra i jedynie słuszna, tylko że ludzie w niej są diabelskim pomiotem. Moja ciocia lekarz (pokolenie 70+), światła i całe życie dokształcająca się, z dwoma specjalizacjami, zawsze mawia mi mniej więcej tak: „Grzesiu, popatrz, jeszcze kilkanaście lat temu polskie periodyki lekarskie ciągle podejmowały tematykę etyki i przysięgi Hipokratesa. Dziś pies z kulawą nogą nie pisze już na takie tematy, a ludzie umierają na ulicach w warunkach kompletnej znieczulicy i sprawdzania im portfela, czy mają pieniądze, albo czy są ubezpieczeni, bo jak nie to niech idą do ubezpieczyciela zwanego panem bogiem. Tu, na Ziemi, nikogo to już nie obchodzi”.

Mam z kolei w najbliższej rodzinie dwoje doktorów psychologii (jeden kliniczny, drugi społeczny). Oni z kolei, jako wykładowcy psychologii m.in. dla akademii medycznych, są zdruzgotani ilością godzin wykładowych, jakie student medycyny ma z psychologiem. Jest to ok. 5-7 h przez całe studia. I ciotka-psycholog mówi mi np.: „No jak polski lekarz ma mieć umiejętność rozmawiania z pacjentem, w tym mówienia mu, że np. ma nieuleczalnego raka, jak on ma tyle godzin wykładowych psychologii, co nic, tyle, że równie dobrze w ogóle mogłoby ich nie być, bo i po co, szkoda czasu mojego i studentów przy tej skali godzin”.
Awatar użytkownika
piekarz24
Posty: 293
Rejestracja: śr 05 wrz, 2007 11:28 pm
Lokalizacja: Bielsko-Bia³a

Post autor: piekarz24 »

Szpital św. Barbary osobiście bardzo lubię i broń Boże nie chciałem, aby wyglądało to tak, że opisana sytuacja jest pretekstem do uogólniania i wyciągania jakichś niepochlebnych wniosków o całym szpitalu. Z punktu widzenia lekarza mają świetnie zorganizowany i nowoczesny SOR oraz masę wybitnych fachowców. Opisana sytuacja świadczy jedynie o poziomie kultury owej pielęgniarki i miała być swego rodzaju wstępem do wywodu na temat wysokiej kultury Szkotów, z którymi przyszło mi się zetknąć, a przede wszystkim sposobu podejścia do współpracowników i studentów.
Niestety podczas sześciu lat studiów niejednokrotnie spotykałem się z brakiem kultury personelu tak do pacjentów, jak i do mnie osobiście. I choć 8/10 osób w naszych szpitalach zachowuje się po prostu normalnie, to te dwie pierniczą wszystko i człowiek ma nieodparte wrażenie wszechobecnego dziadostwa. Do tego dochodzi brak kasy, zła organizacja pracy, masa, masa głupich przepisów, indolencja i ignorancja rządzących.
Grzegorz zostawmy to, nie chce zaśmiecać tego wspaniałego forum tak ponurymi, ale także, co chcę wyraźne podkreślić, skomplikowanym tematami…
pink

Post autor: pink »

Wspania³y temat! Po nag³o¶nieniu owej rekonstrukcji widzia³em ju¿ nieco dyskusji na Facebooku, czêstokroæ przypominaj±cych tak popularne ostatnio w Polsce politykierskie pyskówki.
Awatar użytkownika
fw190
Posty: 40
Rejestracja: pt 19 lip, 2013 2:17 pm
Lokalizacja: 12 o'clock high
Kontakt:

Post autor: fw190 »

A ja tylko odniosę się do ostatniej fotki - piękny widok stamtąd się roztacza i warto podreptać pod górkę!!!

Ah no i jeszcze jedno - nie martw się - ja próbowałem zamówić fish and chips w barze fish and chips w Szkocji, zdaje się w Glasgow lub w Edynburgu właśnie. Na koniec załamany wybełkotałem hamburger. Dostałem i poszedłem. Co się odwlecze... Zjadłem wreszcie 4 lata później w Sheffield ;) Miły Pan zrozumiał co chce zjeść i popadłem z nim w małą sprzeczkę bo on mi mówi, że napój w puszce za darmo i jaki chcę, a ja że nie chcę, a on że mam brać i jaki chcę i że for free i tak się przerzucamy, aż wpada mój kuzyn bierze za mnie pepsi i rozchodzimy się w pokoju ;)
per ardua ad astra
ODPOWIEDZ