No i świetnie. 39 lat zmuszano Polaków do przekonania, że jedyne wartościowe święto lotnictwa to jest 23 sierpnia (chrzest bojowy 1. PLM) to teraz większość ludzi właściwie nie bardzo wie, o co w ogóle chodzi z tym przesunięciem święta o pięć dni, a media, jak to media, raz to wytłumaczą, a sto razy nie wytłumaczą, bo często same nie wiedzą, albo mało ich to obchodzi, byleby tylko zrobić skrętkę jak coś lata w powietrzu i warczy. Już nie pamiętam gdzie i kiedy (albo końcówka podstawówki, albo początek szkoły średniej) zmuszono mnie, żebym zrobił na święto lotnictwa 23 sierpnia gazetkę ścienną pod tytułem „Ludowe Lotnictwo Polskie”, jak gdyby LLP (z ich drugowojennymi „sukcesami” w porównaniu np. do PSP) miało być wyznacznikiem jakichś epokowych wartości dla polskiej kultury lotniczej.
Na szczęście współczesne święto lotnictwa jest odzwierciedleniem i polskiego prawa lotniczego, i kultury lotniczej, i ustroju państwa, i rzekłbym pewnej czystości lotnictwa. Czyli tak, jak do diabła wysłano komunistyczną manierę, że cała przestrzeń powietrzna Polski to właściwie należy do wojska, bo tak realnie było, nawet jeśli oficjalnie nie było to napisane, to tak samo do diabła wysłano militarystów, aby decydowali co to jest święto lotnictwa, a co nie. Jest to wielkie (bardzo rzadkie w Polsce) zwycięstwo normalności, czyli świętem lotnictwa 28 sierpnia jest święto kunsztu lotniczego w czystej postaci, w postaci obiektywnej i takiej nieco idealistycznej. Nie święto szturmów z powietrza, nie święto strzelanin, nie święto że ktoś kogoś ukatrupił w powietrzu, tylko święto czystego zjawiska fizycznego, jakim w końcu jest lotnictwo, i ludzi potrafiących w ramach tego zjawiska poruszać się po mistrzowsku bez zabijania jakichś innych ludzi. To naprawdę rzadki przypadek normalności we współczesnej Polsce. Miło, że padło akurat na sztukę latania.
SzeregowyTruteń pisze:Cieszę się niezmiernie, że tekst się spodobał. Z mojej strony obiecuję pochylić się nad tematem Challenge'u z 1934 roku. Pokażmy, że mimo wszystko dało się coś ugrać. W razie niejasności oraz krytyki jestem otwarty na wszelkie spostrzeżenia i sugestie.
Naprawdę miło widzieć te artykuły. Gratuluję. Fajne są źródła tekstów. W Polsce (ale nie tylko) bardzo dawno temu umarła sztuka korzystania ze starych źródeł odpowiednich do danej epoki lotnictwa, o której powstaje jakaś publikacja. Jest to choroba ogólnoświatowa i jest to jakiś koszmar, którego na szczęście nie widać w Twoich wspomnianych tu artykułach i ja się po prostu nie mogę temu nadziwić. Dziś technologia napisania polskiego artykułu o lotnictwie, albo o samolocie np. z lat 20. lub 30. XX wieku jest taka (z chwalebnymi wyjątkami oczywiście, jak m.in. Wojciech Mazur, Andrzej Glass i nie tylko oni), że otwiera się jego monografię z Air Internationala lub Air Enthusiasta (gdzie nigdy nie ma podanych źródeł) i się to przepisuje plus ewentualnie coś się doda z jakiejś innej publikacji, albo się nie doda, albo coś się wyssie z palca. A skąd pochodzą teksty bazowe do takich polskich przepisywanek to już święty Ikar raczy wiedzieć. Pół biedy, jeśli przepisuje się po kimś klasy Roya Braybrooka, bo tutaj można ufać niemal w ciemno, ale większość tych polskich przepisywanek nie pochodzi z tekstów bazowych takich autorytetów. To jest jakaś kompletna beznadzieja i ja to niestety widzę wszędzie, autorzy zachodni wcale nie są lepsi.
Prosty przykład: Ileż to razy można gdzieś przeczytać, co rzekomo alianci, albo ściślej Amerykanie sądzili np. o japońskim myśliwcu Zero. Tylko skąd czytelnik takich tekstów ma wiedzieć, że to jest akurat prawda, a nie widzi mi się autora i że to nie są jakieś jego „lotnicze przemyślenia” na dodatek jeśli autor sam nie jest pilotem albo przynajmniej inżynierem lotniczym? Nie pamiętam, abym gdziekolwiek zobaczył, że w tego rodzaju tekstach współczesny autor nie snuje własnych dywagacji, tylko żeby np. zacytował artykuł alianckiego pilota doświadczalnego testującego dany samolot wroga, który to artykuł ukazał się podczas wojny zaraz po testach danego zdobycznego samolotu, a przecież takie artykuły były pisane i publikowane. I tak dalej. Do czarnej rozpaczy doprowadzają mnie np. Amerykanie, którym ja do ich publikacji przesyłam materiały np. na temat ich szybownictwa z międzywojnia i II wojny, jeśli już w ogóle oni wpadają na taki pomysł, że jedyne źródło niektórych informacji to są właśnie materiały z epoki, a nie współczesne przepisywanki po innych przepisywaczach nie wiadomo skąd. Itd., długo by pisać. A potem tylko głupawe e-maile w rodzaju „
Gregory, no nie, to jest niemożliwe, skąd ty masz takie rzeczy, jak to jest możliwe, że ja Amerykanin nie mam takich rzeczy, a ty z takiej Bolandy to masz?”. :-) Jak się nie ma wyobraźni do pisania tekstów lotniczych to się idzie na ryby a nie bierze za takie rzeczy. :-)
A tu u Ciebie niespodzianka ─ fajne stare źródła.
fw190 pisze:@Grzegorz
I to jest klasyczne trafienie w samo sedno.
Zestrzelenia, walki i całe to bojowe latanie to tylko chwile. Reszta to nudy na pudy, a w zasadzie taka trochę robota jak w fabryce tylko w wielkim stresie i z permanentnym rozstrojem żołądka.
:-)
Zawsze będę powtarzał ─ najciekawsze jest nie samo wyniszczanie się w powietrzu, ale fakt, że to drugowojenne bractwo w ogóle jakoś latało. Wszystkie wojujące strony II wojny miały ten sam problem od pewnego etapu wojny, gdy wyginęli starzy mistrzowie pilotażu, a nowe talenty do latania dopiero szlifowały swoje najlepsze cechy. Na sto procent nigdy sobie z tym nie poradzono i latano metodami „kwoki”. Jak już ktoś miał talent do nawigacji to prowadził wszystkich neptków. Gorzej jak „kwokę” zestrzelono. Wtedy dopiero zaczynały się schody. A nauczycieli nawigacji też wszystkim brakowało, a ich poziom też był zróżnicowany. Jeśli nawet emeryci marynarki handlowej uczyli pilotów (jakichś form) nawigacji, to przecież są kompletne jaja i to dopiero jest fascynujące, jak to bractwo w ogóle latało.
I właśnie dlatego „lotniczy survival” lat II wojny jest najbardziej fascynujący, a nie strzelanina. Jak zrobić, żeby to wszystko w ogóle przetrwać i posiąść zdolność powrotu do miejsca startu, a przynajmniej w jego okolicę. Mój guru lotnictwa, Tadeusz Góra, zawsze mawiał, że jego największym sukcesem, jako pilota myśliwskiego, było nie to, że coś tam wrogowi uszkodził i zestrzelił, tylko właśnie że posiadł sztukę przetrwania w powietrzu. I to jest właśnie ten kunszt, którego ja jestem wyznawcą i oddaję mu czołobitne hołdy, bo strzelać to każdy głupi potrafi. Choć oczywiście oddać trzeba, że sztuka strzelectwa do obiektów powietrznych też jakąś tam sztuką była w czasach, gdy wszystko opierało się na rakursie. Dziś to już nikt sobie nie zawraca głowy takimi rzeczami, bo wszystko liczą automatyczne celowniki i już chyba nawet nie produkuje się broni lufowej z celownikami do wzrokowego odkładania poprawki rakursowej.
fw190 pisze:A i tak na dobranoc apropo pokazów.
Jak mi na ostatniej Strefie przeleciał po raz 3 nad głową samolot udający niemiecki powiedziałem szanownej małżonce, że ja się tu zabić nie dam i wróciliśmy do obozu Odwachu i przyznam, że pomstowałem niemiłosiernie. Zgadzam się. To woła o pomstę do nieba to co się dzieje i tyle. Gdyby cokolwiek nie zagrało w tym samolocie byłaby kupa huku i kupa miazgi. Na szczęście wszystko zagrało, gawiedź szczęśliwa była i tylko jeden brynkot łazi i pomstuje. Może i dobrze, że Cię tam nie było drogi Grzegorzu bo skoro laika lotniczego i nielota dosiadającego Wizz Aira i Ryanaira to dotknęło do żywego to szkoda Twoich nerwów.
Masz mój „tajny” artykuł napisany razem ze specami z ULC to wiesz jak to działa. Podstawowa wina pilotów na pokazach to wypadanie poza strefę pokazu, ale nawet przecież trzymanie się strefy też nie daje żadnych gwarancji bezpieczeństwa i nie ma przecież roku, żeby gdzieś na światowych pokazach nie zginęli widzowie. Mój tata, jak mi podpisywał w 17. roku życia zgodę na naukę latania to zastrzegł, że podpisze, ale że będę się uczył w miejscu wyznaczonym przez niego, czyli w miejscu o statusie szkoły lotniczej, a nie tylko aeroklubu. W związku z tym nauczono mnie latać w miejscu zacnym i według najlepszej starej szkoły i rękami najlepszych instruktorów, ale rzec by można ─ i co z tego? Gdy kiedyś były tam pokazy dla publiczności to pilot Zlina 526 wpadł w płaski korkociąg (czyli mogiła) i roztrzaskał się o metry od widowni, mimo że była wyznaczona strefa pokazu. Tylko cudem nikt z widowni nie zginął i zabił się tylko pilot. I każde pokazy opierają się w jakiejś mierze na cudzie, że nikt nie zginie, tylko że (jak mawiał mój nauczyciel fizyki) „cudów nie ma ─ trup się nie poci”.
:-)