1.Samodzielna Brygada Spadochronowa

Moderator: Mike

Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

1.Samodzielna Brygada Spadochronowa

Post autor: Mike »

Z racji, że 15 sierpnia zbliża się wielkimi krokami, uznałem, że potrzebne jest podniesienie poziomu wiedzy ogółu (cóż za szczytny cel :-) na temat 1.SBS, gen. Sosabowskiego i bitwy arnhemskiej w ogóle. Jak mniemam, wiedza większości z Was nie wykracza poza film O jeden most za daleko (bez obaw, historycy wojskowości nie wiedzą wiele więcej), dlatego miłoby mi było, gdybyście zechcieli zapoznać się z tym tekstem (są to obszerne fragmenty katalogu wydawanego przez Muzeum na operację R-W).
W przyszłości przewidziany jest także wykład o historii akcji, którą będziemy inscenizować, a być może i projekcja materiału video.

Zapraszam do lektury...

1. Samodzielna Brygada Spadochronowa- zarys historii

1. Samodzielna Brygada Spadochronowa była pierwszą w Wojsku Polskim wielką jednostką dynamicznie rozwijającego się w czasie II wojny światowej desantu powietrznego. Została sformowana w Wielkiej Brytanii, w 1941 roku. Jak doszło do powstania tak dużej, znakomicie wyszkolonej i zorganizowanej jednostki w ramach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Dodajmy, sił zbrojnych pozbawionych stałego dopływu rekrutów i samodzielnej bazy szkoleniowej? Prześledźmy trudny czas organizacji i działań tej wspaniałej Brygady...
Plany utworzenia polskich oddziałów spadochronowych istniały już w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Prowadzono próby, rozwijał się sport „paraszutowy”, w 1939 roku w Bydgoszczy zorganizowano Wojskowy Ośrodek Spadochronowy- świadomość znaczenia nowego rodzaju wojsk była większa, niż w wielu innych krajach europejskich. Niestety, wybuch wojny położył kres dalszemu rozwojowi spadochroniarstwa II RP. Na szczęście, zdążono wykształcić specjalistów i metody szkoleniowe, które miały się okazać bardzo cenne w Wielkiej Brytanii.
Po klęsce Francji w czerwcu 1940 roku ponad 20 tysięcy polskich żołnierzy trafiło do ostatniego bastionu oporu w Europie, do Wielkiej Brytanii. Obawiając się niemieckiej inwazji, Brytyjczycy kierowali wszystkie siły do obrony linii brzegowej. Wśród nich znalazła się także polska 4. Brygada Kadrowa Strzelców dowodzona przez pułkownika Stanisława Sosabowskiego. Skierowano ją na szkockie wybrzeże zatoki Forth, gdzie licząca kilkuset oficerów brygada miała chronić wyspę przed ewentualnym, aczkolwiek mało prawdopodobnym atakiem. W obawie przed upadkiem morale i dyscypliny wśród żołnierzy, płk Sosabowski zdecydował się zająć ich treningiem sprawnościowym. Z własnej inicjatywy organizowano obozy i zawody sportowe, sztuki przeżycia w trudnych warunkach uczyli starzy harcerze. Wkrótce, bo 15 września 1940 pierwszych 48 żołnierzy wyjechało do Inverlochy Castle na specjalistyczne szkolenie dla skoczków spadochronowych- emisariuszy do Kraju, później zwanych Cichociemnymi. Autorami koncepcji przygotowywania Cichociemnych było dwóch wybitnie uzdolnionych kapitanów: Jan Górski i Maciej Kalenkiewicz. Szybko zarazili swoim pomysłem płk Sosabowskiego, który zdecydował się wysyłać swoich oficerów do Parachute Training School (Ośrodek Wyszkolenia Spadochronowego) w Ringway pod Manchesterem. Dzięki życzliwości jego dowódcy, kpt. Newhama, utworzono przy nim Polską Autonomiczną Sekcję Szkoleniową, „wykładającą” polską szkołę spadochroniarstwa, kierowaną przez przedwojennych instruktorów: por. Jerzego Góreckiego i por. Juliana Gębołysia.
Szkolenie spadochronowe według polskich metod przebiegało dwustopniowo. Najpierw „na sucho” ćwiczono przyszłych spadochroniarzy w Ośrodku Wstępnego Szkolenia Spadochronowego w Largo House. Mieścił się tam osławiony Małpi Gaj- tor przeszkód, na murze którego napisano: „szukasz śmierci, wstąp na chwilę”. Morderczy cykl treningów na nieraz bardzo wymyślnych i prostych zarazem przyrządach miał przygotować mięśnie żołnierzy na trudy skoków i lądowań ze spadochronem. Do legendy przeszła słynna dziura na poddaszu stodoły, przez którą z trzymetrowej wysokości uczono prawidłowego wyskoku (z używanych wówczas samolotów typu Whitley skakano właśnie przez otwór w kadłubie). Wspomina Zdzisław Audycki, żołnierz Sekcji Dyspozycyjnej Naczelnego Wodza: przez dziurę trzeba było skakać możliwie najszybciej, jeden za drugim, by uniknąć rozrzutu skoczków. Trzeba to było zrobić tak, by nie zawadzić potylicą o krawędź z tyłu, ani nosem z przodu. Po wylądowaniu najważniejsze było szybkie zrobienie miejsca kolejnemu ćwiczącemu. Inaczej... kopniak wojskowym, podkutym buciorem nie należał do przyjemnych rzeczy. Z czasem jednak opanowaliśmy tą technikę i skakaliśmy i lądowaliśmy sprawnie. Program szkoleniowy zorganizowano tak, że po pierwszych dniach katorżniczych mąk i piekielnych bólów mięśni i stawów, z czasem nabierano świetnej gibkości, wytrzymałości oraz siły. Wtedy wysyłano do pobliskiego Lundin Links, gdzie polscy saperzy skonstruowali pierwszą na Wyspach Brytyjskich wieżę spadochronową, według metod przyjętych w Polsce. Miała ona oswoić żołnierzy z wysokością, strachem przed skokiem, a także nauczyć radzić sobie z bujającym spadochronem. Tak zapamiętał to znany nam już Zdzisław Audycki: początkowo myśl o skoku z wieży napawała strachem. Najgorszy był sam moment decydującego kroku, przełamania własnych obaw. Roześmiane twarze kolegów po udanym lądowaniu dodawały na szczęście odwagi. Bardzo istotnym był też sposób lądowania. Polacy wypracowali bezpieczniejszy styl, odpowiedni dla gorzej przygotowanych do spadochronowej służby żołnierzy- przy lądowaniu żołnierz podchodził do ziemi pod kątem, po czym robił przewrotkę, by zamortyzować siłę uderzenia. Do polskich instruktorów zaczęli zgłaszać się Francuzi, Czesi, Holendrzy, Norwegowie i inni.
Po ukończeniu miesięcznego przygotowania wstępnego żołnierzy wysyłano na skoki do Ringway. Tam, każdy spadochroniarz musiał oddać 2 skoki z balonu i 5 z samolotu. Skakano bez spadochronów zapasowych, gdyż wysokość z jakiej dokonywano zrzutów (150- 180 metrów) nie dawała czasu na jego ewentualne otwarcie. Opadanie trwało od 30 do 35 sekund. W tym czasie żołnierze mieli czas na skorygowanie lotu i wahań spadochronu. Na dole czekał por. Gębołyś, który, jak wspomina Włodzimierz Turowski, poznaniak z kwatery głównej 1. SBS (1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej) krzyczał przez megafon takim głośnym, strasznym głosem: przygotować się do lądowania! Podciągnąć nogi! Wypełniając szkolenie spadochronowe, po 7 skokach (czasami, na skutek np. kontuzji szkolenie zaliczano po 5 skokach), żołnierz otrzymywał Znak Spadochronowy. Piękna odznaka pikującego orła zaprojektowana przez artystę Mariana Walentynowicza zatwierdzona została przez Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego rozkazem z dnia 30 czerwca 1941 roku: Zatwierdzam znak spadochronowy w kształcie spadającego do walki orła. Na obczyźnie, gdzie myśli wszystkich Polaków biegną ustawicznie do chwili powrotu a obraz jego różne w wyobraźni przybiera kształty- ma to sens szczególny. Wojsko Polskie widzi swój powrót w walce, poświęceniu i chwale. Chcemy, by orły naszych sztandarów zwycięsko spadły na wroga, zanim spoczną na swojej oswobodzonej ziemi (...). Znak Spadochrony nie mógł być przyznany jako odznaka honorowa. Na odwrocie wybity miał numer i hasło „Tobie Ojczyzno”. Za skok w warunkach bojowych przyznawano Bojowy Znak Spadochronowy, wielce zaszczytne odznaczenie wojskowe. Charakteryzowały go początkowo złocone szpony i dziób orła, po czasie, na skutek możliwości podrobienia takiego znaku, wprowadzono numerowany znak z wieńcem trzymanym w orlich szponach. Później dla Cichociemnych dodano znak Polski Walczącej umieszczony w wieńcu. Warto dodać, że za urągające mundurowi zachowanie znak mógł być żołnierzowi odebrany. Polski Znak Spadochronowy, przez wielu współcześnie nieładnie zwany Gapą, jest chyba najpiękniejszą i najbardziej oryginalną z wojskowych odznak spadochronowych. Jego posiadacze stali się dumną i znakomitą elitą nie tylko Wojska Polskiego, ale i armii, których żołnierze odbyli polskie szkolenie.
Najciekawszą chyba i niezwykle ważną rzeczą jest, że cały trud, wysiłek i znakomite wyniki osiągane przez płk Sosabowskiego oraz żołnierzy organizujących i odbywających szkolenie dokonywane były tylko przy użyciu własnych środków. Brytyjczycy wówczas sami tworzyli dopiero wojska powietrzno desantowe, a i z niepewnością patrzyli na działania obcokrajowców. Upór, ambicja, zmysł i talent organizacyjny płk Sosabowskiego oraz jego oficerów pozwoliły rozwinąć całe szkolenie, a także tworzenie się brygadowych struktur. Nie bez znaczenia była pomoc przyjaznej i serdecznej ludności szkockiej; znane są przypadki ofiarowania Brygadzie np. sprzętu do ćwiczeń gimnastycznych. Fenomen działalności twórców 1. SBS został wkrótce dostrzeżony przez gen. Sikorskiego. W głowie płk Sosabowskiego i innych dowódców PSZ (Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie) zakiełkował pomysł szkolenia nie tylko pojedynczych skoczków, ale przygotowania całej wielkiej jednostki do walki w Polsce.
23 września 1941 roku podczas ćwiczebnych skoków kompanii oficerskiej, Naczelny Wódz wypowiedział pamiętne słowa:„(...) Jesteście odtąd Pierwszą Brygadą Spadochronową (...). Data ta została ustanowiona oficjalnym świętem brygadowym. Wydano wreszcie rozkaz o sformowaniu samodzielnej jednostki powietrzno desantowej. Hasłem jej było Najkrótszą drogą. Najkrótszą drogą na pomoc umęczonemu Krajowi! Wszakże droga powietrzna wydawała się być właśnie tą najkrótszą, ponad wrogimi liniami, prosto do Polski, by tam wesprzeć ogólnonarodowe powstanie. Przy całej mądrości wojskowej, płk Sosabowski ani nikt inny z polskich dowódców nie zdawał sobie niestety sprawy, jak utopijnym był ten doniosły cel. Przelot bezbronnych formacji samolotów transportowych (o ograniczonym zasięgu) ponad terytorium Niemiec nie skończyłby się niczym innym, tylko wielką hekatombą maszyn i lecących w nich spadochroniarzy. Sosabowski uwierzył w ten cel. No i rzecz jasna, wszyscy Polacy wówczas sądzili, że alianci uderzą na Bałkany, ku Polsce (jak chciał Churchill, odgradzając Europę Środkowo Wschodnią od zaborczych planów Stalina)- a wtedy 1. SBS byłaby awangardą sojuszniczych sił...
Od początków tworzenia Brygada borykała się z problemami kadrowymi. Pozbawiona stałego dopływu rekrutów, uzupełniana była bardzo powoli przez pojedynczych ochotników (jak właśnie Włodzimierz Turowski) albo żołnierzy przeniesionych z innych rodzajów broni; czasami byli to zdegradowani skazańcy, którym Sosabowski pod rygorem wyjątkowej karności „wyczyścił” kartotekę, pozwalając służyć w Brygadzie. Wielu z nich w boju spłaciło kredyt zaufania z nawiązką.
Byli w 1. SBS i obcokrajowcy, konkretnie- trzej Amerykanie. Na szczególną pamięć zasługuje por. Richard Tice, który zaciągnął się do Wojska Polskiego, gdyż chciał spłacić dług wobec Polski zaciągnięty przez Stany Zjednoczone podczas amerykańskiej wojny o niepodległość. Lubiany przez żołnierzy, zginął pod Driel we wrześniu 1944 roku.
Średni wiek spadochroniarzy, jak na jednostkę o ciężkim szkoleniu i elitarnym charakterze, był stosunkowo wysoki. Nadal większość stanowili oficerowie i podoficerowie. Pewną ilość żołnierzy udało się pozyskać po zwycięstwach brytyjskich w Afryce Północnej w 1942 roku- byli to Polacy (głównie ze Śląska i Pomorza) siłą wcieleni do Wehrmachtu. Nadal było to zbyt mało, by osiągnąć założony etat (nieco ponad 3000 żołnierzy). Sytuacja znacznie poprawiła się po utworzeniu Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie. Do Brygady popłynął strumień młodych żołnierzy (przeważnie roczniki 1922- 1926) z Kresów Wschodnich, mających za sobą syberyjską i pustynną tułaczkę. Niektórzy, jak Zdzisław Audycki na Brygadę zdecydowali się z ciekawości, po nie przyjęciu do lotnictwa czy z przypadku, jak żyjący przez wiele lat w Poznaniu Antoni Prodeus. Ich stan w większości wypadków był przerażający. Wygłodzeni, wymęczeni, po ciężkich chorobach, stopniowo dochodzili do sprawności. Do właściwej służby w Brygadzie przygotował ich już Małpi Gaj, wtedy stali się już sprężystymi, wysportowanymi mężczyznami. Niestety, we wrześniu 1944 roku, Brygadzie nadal brakowało ponad 800 żołnierzy do osiągnięcia pełnego stanu.
Braki osobowe nie były jedynym zmartwieniem polskiego dowództwa. Dokuczał także chroniczny niedostatek sprzętu i środków niezbędnych do właściwego szkolenia. Dopóki polska brygada znajdowała się odwodzie Naczelnego Wodza, zazdrośnie strzeżona do walki w Polsce, nie można było liczyć na wsparcie Brytyjczyków. Zauważywszy podnoszący się poziom wyszkolenia (mimo wszystkich trudności), czynili oni starania, by polska jednostka weszła w skład brytyjskich wojsk powietrzno desantowych. Do działań w Europie przygotowywali bowiem dwie dywizje powietrzno desantowe: 1. i 6. ; każda z nich składała się z dwóch elitarnych brygad spadochronowych i jednej brygady szybowcowej (piechota niewyszkolona spadochronowo, transportowana szybowcami). Mieli zatem cztery brygady spadochronowe, czyli te najbardziej wartościowe, pożądane i cenione. 1. SBS byłaby jedną piątą tych sił, czyli istotnym wzmocnieniem. Uciekali się różnych sposobów, by pozyskać Brygadę- ofiarowali sztandar, zagrozili ograniczeniem i tak skromnych dostaw sprzętu. Pułkownik Sosabowski pozostawał nieugięty. Argumentował, że jedynym powołaniem i celem jego jednostki jest walka w Kraju. Ostatecznie względy polityczne przeważyły i polska brygada 6 czerwca 1944 (tj. w dzień inwazji w Normandii) została podporządkowana SHAEF (Supreme Headquarters Allied Expeditionary Force- Naczelne Dowództwo Sił Sprzymierzonych w Europie). Miała zostać użyta na froncie zachodnim z zastrzeżeniem, że będzie wycofana z walki, gdy straty przekroczą 15 %. Niestety był to kolejny miraż, ponieważ odmierzanie procentów podczas bitwy i wycofywanie jednostki w obliczu wroga (zwłaszcza podczas tak charakterystycznej dla wojsk desantu powietrznego walki w okrążeniu) było absurdem.
Od momentu włączenia 1. SBS do 1. Alianckiej Armii Powietrzno Desantowej skończyły się problemy ze sprzętem. Do polskiej jednostki zaczął płynąć strumień nowego uzbrojenia i wyposażenia; 4 lipca opuściła gościnną Szkocję i znalazła się w Anglii, gdzie rozpoczęło się zintensyfikowane szkolenie, w tym skoki spadochronowe w zespołach większych od kompanii. Zdając sobie sprawę z braków w wyszkoleniu (zwłaszcza przy desantach znacznymi siłami) i chcąc zyskać czas na poznanie nowej broni, awansowany 15 czerwca do stopnia generała brygady Sosabowski przedłużał okres przygotowań Brygady.
Na początku sierpnia 1. SBS wzięła udział w wielkich nocnych ćwiczeniach KORA. Wtedy jedyny raz w swej historii Brygada skoczyła całą siłą. Organizacja i wiele innych rzeczy pozostawiało sporo do życzenia, nie odbiegało to jednak od nocnych skoków jednostek amerykańskich i brytyjskich, a te dysponowały przecież większymi możliwościami. Egzamin został zdany poprawnie; Brygada pokazała, że jest gotowa do boju. W międzyczasie miały miejsce dwa doniosłe i ważne dla Brygady wydarzenia.
15 czerwca 1944 1. SBS otrzymała swój sztandar. Podarowany wcześniej przez Brytyjczyków był raczej honorową pamiątką. Historia sztandaru przekazanego 15 czerwca jest szczególnie ciekawa. Przybył on do Wielkiej Brytanii prosto z okupowanego Kraju. Tam, w Warszawie pisarki Maria Kann i Zofia Kossak- Szczucka zawiązały Komitet Sztandarowy, zostając jednocześnie jego matkami chrzestnymi. Szkarłatna tkanina pochodziła z XVIII- wiecznego płaszcza kardynała Dunikowskiego. Uszycie, poświęcenie i przechowywanie go z należytymi celebracjami w okupacyjnych warunkach było nie lada wyczynem! Powietrznym „mostem” w kwietniu 1944 r. sztandar z wyhaftowaną sentencją Surge Polonia- Powstań Polsko przewieziono do Szkocji. Był darem Polski i Warszawy dla spadochronowej brygady.
1 sierpnia 1944 r. wybuchło powstanie warszawskie. Tak 1. SBS, jak i wszyscy Cichociemni na próżno czekali na rozkaz odlotu do Polski. Zapachniało buntem, do dziś niepotwierdzone są pogłoski o planach porwania samolotów przez pilotów polskich dywizjonów bombowych i przewiezienia nimi choćby kompanii nad Puszczę Kampinoską. Żelazna dyscyplina panująca w Brygadzie zapanowała na szczęście nad tymi brawurowymi, ale i desperackimi pomysłami. Taki desant zakończyłby się niewątpliwie masakrą. Żal jednak pozostał. Nie mogli wypełnić zadania, do którego ich szkolono, i o którym tak wiele się mówiło...
10 sierpnia Brygadę podporządkowano dowódcy brytyjskiej 1. Dywizji Powietrzno Desantowej, gen. Urquhartowi. Obie jednostki miało połączyć najwyższej miary poświęcenie i braterstwo broni podczas krwawej batalii w Holandii.
W tym czasie alianckie wojska błyskawicznie posuwały się w głąb kontynentu; armia powietrzno desantowa cały czas pozostawała w pogotowiu, by wesprzeć wojska lądowe. Planowano i odwoływano kolejne operacje. To szaleństwo zatrzymały braki w zaopatrzeniu wśród aliantów- docierało ono do czołowych jednostek z dalekiej Normandii, podczas, gdy na początku września stali oni już niedaleko granicy Niemiec. Nie było zapasów na prowadzenie ofensywy na całej szerokości frontu, więc głównodowodzący SHAEF gen. Dwight Eisenhower skłonił się ostatecznie ku koncepcji brytyjskiego marszałka Bernarda Montgomerego uderzenia „lewym sierpowym” na północy ku przemysłowemu zagłębiu Ruhry; tak, by zajmując te strategiczne dla Niemiec ziemie zakończyć wojnę przed świętami Bożego Narodzenia.
Tą niezwykle śmiałą operację opatrzono kryptonimem Market- Garden. Jej głównym założeniem było opanowanie szeregu mostów na rzekach i kanałach w Holandii przez 35- tysięczne wojska 1. Alianckiej Armii Powietrzno Desantowej. Tym 60- kilometrowym korytarzem miało przejechać ponad 30 tysięcy pojazdów brytyjskiego XXX. Korpusu dowodzonego przez gen. Horrocksa; za nim dalsze oddziały. Po przekroczeniu ostatniej z rzek, Renu, wojska lądowe miały uderzyć prosto na Zagłębie Ruhry.
Mosty położone najbliżej granicy belgijsko- holenderskiej (a z niej wychodziło natarcie)- m.in. w Eindhoven i Son zająć miała amerykańska 101. Dywizja Powietrzno Desantowa. Dalej, w środku korytarza 16- kilometrowy odcinek przypadł w udziale amerykańskiej 82. Dywizji Powietrzno Desantowej- tu najważniejsze były wielkie mosty w Grave i Nijmegen. Najdalej na północy, na samym końcu korytarza znajdował się główny cel operacji- most w Arnhem. Tam, daleko za liniami wroga na arnhemskich polach lądować miały: wspomniana brytyjska dywizja i polska brygada. Oprócz uchwycenia przepraw ich zadaniem było zajęcie lotniska Deelen, na które przerzucono by transportem powietrznym brytyjską 52. Dywizję Piechoty Lowland.
Dowodzący brytyjskimi siłami powietrzno desantowymi gen. Browning zapewnił marsz. Montgomerego, że spadochroniarze utrzymają mosty dłużej niż 48 godzin (tyle zdaniem marszałka potrzebował XXX. Korpus, by dotrzeć do Arnhem) przestrzegając jednocześnie: sądzę sir, że mierzymy o jeden most za daleko. Niestety miał się okazać złym prorokiem.
Polskiej brygadzie wyznaczono strefę zrzutu nieco na południe od Arnhem, między Heelsum a Elden. Szybowce desantowe miały lądować razem z Brytyjczykami na północnym brzegu Renu. Nie starczyło środków na przerzut wszystkich żołnierzy- część z nich, w tym dywizjon artylerii lekkiej dotrzeć miały drogą morską przez Kanał La Manche.
Pierwsi żołnierze 1. SBS skakali razem z Czerwonymi Diabłami (tak nazywano brytyjskich spadochroniarzy od buraczkowego koloru ich beretów oraz wyjątkowej waleczności) już w dniu rozpoczęcia całej operacji, czyli w niedzielę 17 września 1944 roku. Był wśród nich korespondent wojenny Marek Święcicki, a także łącznościowcy, którzy mieli się później okazać tak ważnymi podczas bitwy.
Większe siły polskie weszły do boju nazajutrz, 18 września. Wtedy lądowało 10 szybowców typu Horsa wiozących m. in. 2 baterię artylerii przeciwpancernej. Te pięć dział kalibru 57 mm, popularnych sześciofuntówek pod wodzą por. Halperta szybko weszło w skład brytyjskiej linii obrony przed nacierającymi pojazdami pancernymi Niemców. W szybowcach znajdowały się również samochody terenowe Willys Jeep oraz ciężki sprzęt.
19 września był dniem planowego zrzutu Polaków ze 114 samolotów typu C-47 (Dakota) oraz lądowania reszty, 35 szybowców Polaków. Nieszczęśliwie mgła zalegająca na lotniskach, z których odlecieć mieli polscy spadochroniarze uniemożliwiła start trzonu Brygady. Udało się wystartować jedynie samolotom ciągnącym szybowce desantowe; na ich lotniskach pogoda była lepsza. W Holandii na Polaków czekała przykra niespodzianka- Niemcy toczyli z Brytyjczykami zacięte walki o lądowiska. Byli przygotowani na przylot szybowców. Opowiada kpt. Alfons Alan Maćkowiak z dywizjonu artylerii przeciwpancernej: gdy nadlecieliśmy nad rozległe lądowiska, rozpętało się piekło. Wróg strzelał ogniem artylerii przeciwlotniczej i karabinów maszynowych. Wszędzie wybuchały odłamki. Po lądowaniu nie dali nam możliwości rozładowania sprzętu i przygotowania się do obrony. Zewsząd bił nieprzyjaciel. Panował chaos i zniszczenie. Mimo dużych strat w sprzęcie (np. z wiezionych dziesięciu sześciofuntówek uratowano zaledwie trzy), straty w ludziach nie były wysokie- zginęło pięciu Polaków, kilkunastu zostało rannych. Ci, którzy szczęśliwie wylądowali (żołnierze różnych specjalności- od łącznościowców po artylerzystów) wzmocnili brytyjską obronę.
Od początku bitwa toczyła się inaczej, niż to zaplanowali sprzymierzeni. Zamiast spotkać Volkssturm i Hitlerjugend, alianci walczyli też, a może i przede wszystkim z dobrze wyszkolonymi i uzbrojonymi dywizjami pancernymi Waffen SS- 9. Hohenstaufen i 10. Frundsberg. Na południu Amerykanie natknęli się na 1. Armię Spadochronową gen. Studenta. Marsz XXX. Korpusu utrudniała jedyna, do tego wąska, droga. Mało tego, Niemcy zdążyli wysadzić most w Son; zanim Brytyjczycy i Amerykanie zbudowali przenośny, stracono wiele czasu. Ciężki bój o zdobycie wielkiego mostu w Nijmegen toczyła znakomita amerykańska 82. Dywizja Powietrzno Desantowa. Zupełnie zawiodły radiostacje w 1. DPD (1. Dywizja Powietrzno Desantowa); nikt nie znał coraz trudniejszego położenia Brytyjczyków, brak łączności nie pozwalał na skoordynowanie zrzutów zaopatrzenia. Z do dziś nieustalonych przyczyn całkowicie o swojej roli zapomniało wszechpotężne lotnictwo alianckie, które samodzielnie mogło przesądzić o losie batalii.
Szczególnie ciężka sytuacja była w najważniejszym miejscu- w Arnhem. Tam, poza pomyślnym desantem 17 września, nie udawało się nic. Do głównego celu, mostu drogowego w centrum miasta dotarł zaledwie jeden oddział, II. batalion spadochronowy dowodzony przez płk Johna Frosta. Mimo bezprecedensowego męstwa i zaciekłego oporu stawianego przez świetnego dowódcę (przez Niemców nazwanego szalonym pułkownikiem) i jego spadochroniarzy, batalion skapitulował 21 września, a Frost dostał się do niewoli. Na domiar złego, dowódca dywizji, gen. Urquhart został odcięty od sił głównych swej jednostki. Reszta oddziałów spadochroniarzy i piechoty szybowcowej zaległa w Oosterbeek na przedmieściach Arnhem. Tam, w willowej zabudowie zacięte walki toczono przez 9 dni; heroicznie biły się wspomagane przez Polaków bataliony Anglików i Szkotów.
Wraz z pogarszaniem się sytuacji w dywizji gen. Urquharta, na znaczeniu zyskiwało oczekiwane wsparcie ze strony 1. SBS. Po odwołanym desancie z 19 września, także 20 września pogoda opóźniła wylot Polaków do boju. Wobec zajęcia przez nieprzyjaciela polskich zrzutowisk, gen. Urquhart przesunął je na wschód od miasteczka Driel. Lądujący tam Polacy mieli się przeprawić na północny brzeg Dolnego Renu promem w Haveadorp. Desant przełożono na 21 września. Przybycie ponad półtoratysięcznego wsparcia świeżych, gotowych do boju spadochroniarzy mogło jeszcze uratować operację Market- Garden.
Start 114 maszyn transportowych z Polakami miał miejsce krótko po godzinie 14-ej 21 września 1944 roku. Po raz pierwszy (i jak dotąd jedyny) w historii wielka polska jednostka spadochronowa miała dokonać desantu w warunkach bojowych. Nadeszła godzina próby.
Było kilka minut po 17-ej, gdy nad Driel pojawiły się 72 samoloty transportowe (reszta w locie z niewyjaśnionych do końca przyczyn została zawrócona do Anglii; gen. Sosabowski dowiedział się o tym dopiero na ziemi). Pułap nie przekraczał 150 metrów. Na dole czekali już Niemcy... Oto, jak bojowy skok wspomina Włodzimierz Turowski: skakałem z numerem trzynastym jako ostatni z grupy. Tylko kilkanaście sekund opadania do ziemi, nie ma czasu na myślenie, a tym bardziej na przesądy. Ciężar oporządzenia ciągnie mnie szybko ku dołowi. Zewsząd strzelają do nas Niemcy, chyba jak do kaczek. Nie wiemy, ilu zginęło. Po skoku oddaję serie ze Stena w kierunku wagonów kolejowych stojących na pobliskim torze. A tak zapamiętał ten moment Stanisław Korzeniowski, radiooperator 8. kompanii spadochronowej: zielone światło w samolocie, więc skaczemy. Jeden za drugim, prosto w popołudniowe, chłodne powietrze. Nie jest wysoko. Wiatr znosi mnie, więc całym wysiłkiem ściągam linki spadochronu. W tej chwili mój łokieć zostaje przestrzelony przez niemiecki pocisk karabinowy. Z bólem i trudem ląduję, wypinam się z uprzęży i biegnę na miejsce zbiórki. Piekielny ból, łokieć krwawi, czeka mnie wizyta na punkcie opatrunkowym. Z kolei Józef Wojdyła z 5. kompanii spadochronowej wspomina: Niemcy ustawili ciężkie karabiny maszynowe na nasypie, po którym biegł tor kolejowy. Stamtąd prowadzili bezlitosny ogień w naszym kierunku. Wkrótce jednak uciszyliśmy te „szpandały” [tak nazywano potocznie typ niemieckich karabinów maszynowych].
Podczas desantowania Polacy spotkali się z przeciwdziałaniem niemieckim tyleż silnym, co chaotycznym. Nie jest łatwo bowiem trafiać w opadające cele na niebie, w dodatku zewsząd otaczające. Mało tego, cele te po wylądowaniu stają się budzącym grozę przeciwnikiem. Dlatego mimo „piekła w niebie” straty- zabici i ranni, w tym na skutek urazów przy skokach- nie przekroczyły pięciu procent całości, czyli około tysiąca żołnierzy.
Po wylądowaniu szybko organizowano zbiórki pododdziałów. Zlikwidowano ogniska oporu nieprzyjaciela, do niewoli wzięto pierwszych jeńców zamykając ich m. in. w świńskich chlewikach. Wyprowadzono rozpoznanie. Najwięcej informacji dostarczyła jednak nastoletnia Holenderka, Cora Baltussen. Powiadomiła o zniszczeniu promu i o liczebności sił niemieckich w okolicy. W tej sytuacji, wobec braku własnych środków przeprawowych Brygadzie pozostało zająć pozycje obronne w Driel i próbować nawiązać łączność z Brytyjczykami. Wchodząc do Driel, 1. SBS wyzwoliła je, zyskując tym wieczną wdzięczność i sympatię Holendrów. Obok Bredy Driel jest z pewnością najbardziej polskim z holenderskich miast.
Późnym wieczorem do kwatery głównej 1. SBS dotarł oficer łącznikowy przy dywizji brytyjskiej, kpt. Ludwik Zwolański. Przepłynął Ren wpław; nad rzekę na drugim brzegu prowadzili go kapitanowie- Pronobis i Maćkowiak. Alan doskonale pamięta tą trudną misję: szliśmy cicho. Ja ze Stenem, Pronobis z Brenem. Ubezpieczaliśmy Ludwika. Dookoła było pełno Niemców. Gdzieś wśród zabudowań szczekały karabiny maszynowe; dalej huczały jakieś działa. Przed nami był wielki, czarny i majestatyczny Ren. W Driel Zwolański zameldował generałowi o dramatycznej sytuacji na północnym brzegu, przekazał brytyjską prośbę i rozkaz o pomoc. Z meldunkiem wrócił tą samą drogą do gen. Urquharta; za swoje bohaterstwo odznaczony został orderem Virtuti Militari.
22 września na polską brygadę ruszyły jednostki pancerne i zmechanizowane Waffen SS. Spadochroniarze nie mieli większych szans w walce z silniej uzbrojonym i liczebniejszym przeciwnikiem. Mimo to, Polacy bronili się umiejętnie. Miny położone przez brygadowych saperów oraz dobrze uszykowane stanowiska moździerzy, PIAT-ów i broni maszynowej nie pozwalały Niemcom na zdecydowane uderzenie. Do Brygady dotarł pluton wozów pancernych słynnego brytyjskiego Household Cavalry Regiment, który pomógł odeprzeć nieprzyjacielskie natarcie pancerne. Dzięki jedynym sprawnym w Oosterbeek radiostacjom (należącym do Polaków) udało się nawiązać łączność z polskimi radiostacjami na brzegu południowym. W szkole w Driel urządzono szpital, polscy lekarze z doktorami Golbą i Moździerzem pomagali nie tylko Polakom, ale i Holendrom. Polscy żołnierze, jak Włodzimierz Turowski nieśli pomoc mieszkańcom Driel: szrapnel niemiecki trafił holenderską dziewczynę. Ranną niosłem na rękach pod ostrzałem do naszych doktorów. Nie zdążyłem, zmarła na moich rękach. Poniesiono też straty. Na bojowym posterunku zginął amerykański ochotnik, por. Tice.
Również na północnym brzegu, w Oosterbeek, Niemcy atakowali polsko- brytyjskie pozycje. Przerzedzane ogniem artylerii, czołgów i snajperów topniały obsady polskich sześciofuntówek broniących obszaru dookoła sztabu gen. Urquharta w Hotelu Hartenstein.
W nocy Polacy postanowili się przeprawić przez Ren. Jedynymi środkami, jakimi dysponowali były 1- i 2- osobowe pontony, popularne Dinghi. Przeprawa małymi pontonami na szerokiej rzece pod ogniem niemieckim nie była rzeczą łatwą. Cudów dokonywali saperzy, robiąc kolejne nawroty i przewożąc następne grupki spadochroniarzy. W świetle raportów i relacji wątpliwe jest rozpowszechnione przez świetny poniekąd film O jeden most za daleko użycie wówczas sznura do przerzutu Dinghich. Do momentu zupełnego pokrycia Renu niemieckim ostrzałem, udało się przeprawić do Oosterbeek około 52- 54 Polaków z 8. kompanii spadochronowej. Nawet tak nieliczne posiłki dodały otuchy słabnącym Czerwonym Diabłom z radością wykrzykującym Poles are coming!- Polacy nadchodzą!
23 września był kolejnym dniem zażartych ataków na Driel i jeszcze cięższych bojów w ogarniętym pożogą Oosterbeek. Polacy z 8. kompanii współdziałali z kolegami- artylerzystami i zbieraniną goniących resztkami sił Brytyjczyków. Napór wroga był miażdżący. Pojawiały się coraz to nowe czołgi ciężkie i działa pancerne. Z tymi pierwszymi szczególnie trudno było walczyć lekko uzbrojonym spadochroniarzom. Niektórzy dokonywali cudów waleczności niszcząc PIAT-em czołg ciężki Konigstiger czy, jak bombardier Skaczko samodzielnie trafiając czołg średni Panther z pozbawionej obsady armaty 17- funtowej. Bój toczył się na ulicach, w ogrodach, na podwórkach i w pokojach. Konieczne było kolejne wsparcie z południowego brzegu.
Tego też dnia w amerykańskiej strefie pod Grave zrzucono „zagubioną” resztę Brygady, tzw. Ugrupowanie majora Tonna (dowódcy I. batalionu spadochronowego i najstarszego w tej grupie stopniem oficera). Polacy osłonili lądowisko dla szybowców Amerykanów, eskortowali amerykańskie działa, po czym forsownym marszem odeszli na północ do Driel, gdzie dotarli 24 września wieczorem.
W nocy z 23 na 24 września Polacy po raz kolejny podjęli próbę sforsowania rzeki. Brytyjczycy dostarczyli blisko 30 12- osobowych łodzi desantowych. Tych samych, którymi wcześniej pokonywali Waal pod Nijmegen żołnierze amerykańscy z 82. DPD. I tej nocy przeprawa odbywała się pod ostrzałem niemieckim. Niebo na Dolnym Renem rozświetlone było racami, flarami i wybuchami. Znajdującym się na środku rzeki żołnierzom wydawało się, że to środek dnia. Saper Stefan Włodarczyk: Wszyscy się baliśmy. Obsługiwaliśmy przeprawę, przewoziliśmy żołnierzy na północny brzeg. Oni tylko raz, my wiele razy musieliśmy przebywać najdłuższą chyba drogę w życiu. Wielu puszczały nerwy. Porucznik Grunbaum ze strachu zaczął krzyczeć i strzelać na oślep. Szczęśliwie przeżyłem. Podobnie tą straszliwą noc opisuje inny żołnierz kompanii saperów, Alojzy Baranowski: To było potworne. Wielu kolegów zginęło tej nocy nad Renem. Ostatecznie, mimo osłony polskich moździerzy oraz znakomitej artylerii XXX. Korpusu, na skutek całkowitej kontroli ruchu na rzece przez Niemców zdecydowano się zaprzestać dalszego przerzutu wojsk. Na północnym brzegu znaleźli się spadochroniarze z III. batalionu, artylerzyści i łącznościowcy. Zajęli przede wszystkim domy przy ulicy Stationsweg, północnej rubieży obronnego „jeża” utworzonego przez Brytyjczyków i Polaków. Więcej Polaków już nie przeprawiono. Razem z tymi, którzy wylądowali wcześniej na szybowcach, w samym środku batalii znalazło się ich około trzystu.
Następnego dnia, 24 września, w Kotle Czarownic (tym mianem Niemcy określali brytyjsko- polską obronę okrężną) było naprawdę gorąco. Z północy, zachodu i wschodu nacierali silnie uzbrojeni Niemcy; w środku wciąż trzymali się Brytyjczycy i Polacy. Z resztkami amunicji, żywności i leków nadzwyczaj mężnie odpierali ataki. Kontratakowali, wypierając Niemców z pobliskich domów i ogródków. Podczas jednego z takich kontrataków zginął dowodzący III. batalionem kpt. Ignacy Gazurek. Prowadząc natarcie wypowiedział pamiętne słowa: to prowadzicie mnie na śmierć... rozkaz znam i będę go wykonywał. W nocy tym razem Brytyjczycy spróbowali przeprawić batalion Dorset z 43. Dywizji Piechoty Wessex. To już była regularna rzeź. Dorsetczycy zostali kompletnie zmasakrowani.
25 września zadecydowano o wycofaniu spadochroniarzy z północnego brzegu Renu. Było to jednoznaczne z zaprzestaniem działań mających na celu uchwycenie przyczółka, przekreślenie dotychczasowych wysiłków i definitywny koniec operacji Market- Garden. Faktem jest, że brytyjska dywizja stała na skraju wyczerpania. Ale przecież od zbawczych sił XXX. Korpusu dzielił ją tylko, a może aż, Ren. Wydaje się, że potężne forsowanie dużymi siłami mogło złamać opór niemiecki. Niestety, zniechęcenie naczelnego dowództwa operacji do dalszego ryzyka przesądziło o przeprowadzeniu operacji Berlin- odwrotowi żołnierzy z Oosterbeek.
Niczym zjawy, cicho, ostrożnie posuwali się nieugięci w obronie spadochroniarze w kierunku szerokiej wstęgi Dolnego Renu. Dla wszystkich łodzi nie starczyło. Wielu rzuciło się wpław; niektórzy, jak młody kapelan ks. Hubert Misiuda, utonęli. Podczas odwrotowej przeprawy Niemcy zadali wycofującym się dotkliwe straty. Niektórzy, wśród nich Polacy, nie chcąc bezczynnie czekać nad brzegiem, w akcie wielkiego męstwa rzuciło się do kontrataku na nacierających wszystkimi siłami Niemców. Zaskoczenie było zupełne: za cenę życia, utraty wolności czy ukrywania się długimi tygodniami garstka najdzielniejszych pozwoliła pozostałym bezpiecznie opuścić Kocioł Czarownic.
26 września z rana 1. Samodzielna Brygada Spadochronowa opuściła pozycje w Driel i pod nękającym ostrzałem artyleryjskim wycofała się do Nijmegen, opuszczając wysunięte placówki nad Renem jako ostatnia z alianckich jednostek. Po krótkim pobycie w Nijmegen (prowadzono tam rozpoznawczo- dywersyjne patrole razem z dywizją amerykańską) skierowana została w rejon Nerloon- Ravenstein- Herpen, gdzie chroniła prowizoryczne lotnisko polowe. 6 października odpłynęła z Ostendy do Wielkiej Brytanii. Rozpoczął się okres uzupełnień, raportów, sprawozdań i liczenia strat.
Polska brygada poniosła w bitwie pod Arnhem straty sięgające 23 procent sił użytych w walce. 97 Polaków zginęło, ponad drugie tyle zostało rannych, blisko stu uznano za zaginionych. Porównując z dywizją brytyjską, było to niewiele (jej straty dochodziły do 80 procent całości, jednostka praktycznie przestała istnieć). Jednakże bezpowrotnie utracono pozyskanych i wyszkolonych z wielkim trudem żołnierzy. Mimo napływających uzupełnień z Ośrodka Zapasowego Brygady, trudno było odtworzyć poprzednią gotowość bojową jednostki.
W ogólnym ujęciu operacja Market- Garden jawi się jako totalna klęska aliantów. Cynicznym wydaje się stwierdzenie marsz. Montgomerego, że udała się ona w 90 procentach. Tymi brakującymi 10 procentami był most w Arnhem, a bez niego sprzymierzeni nie osiągali zamierzonego celu. Można zastanowić się, czy mimo karygodnych zaniedbań w okresie przygotowań (pośpiech, naciski polityczne, usilna chęć wykorzystania armii powietrzno desantowej, zbytnia pewność siebie, niedbałość) i niebywałego pecha największa w historii kombinowana operacja powietrzno desantowa była do wygrania. Do dziś pozostaje ona symbolem bitwy, której wynik wydawał się być oczywisty, okazał się zgoła odmienny. Pobici i zdemoralizowani jak sądzono Niemcy byli trudnymi przeciwnikami. Sami ponieśli znaczne straty. Co ciekawe, bitwa toczona była w bardzo rycerski, jak na lata II wojny światowej, sposób.
Legendą jest już jednak przede wszystkim wspaniała odwaga i waleczność oddziałów powietrzno desantowych, przede wszystkim dywizji brytyjskiej i brygady polskiej. I tu chyba najlepszym podsumowaniem jest jedna ze złotych sentencji Winstona Churchilla odnosząca się właśnie do bohaterów spod Arnhem: Najbardziej śmiali w natarciu, w obronie najbardziej pomysłowi, w przeciwieństwach najbardziej nieugięci, dokonali czynu bojowego, o którym pozostanie pamięć i o którym będą mówiły następne pokolenia, jak długo cnoty odwagi i zdecydowania zachowają moc poruszania serc ludzkich! Na okrasę dodać można jeszcze doniosłe, ale i wypowiedziane z brytyjskim przymrużeniem oka słowa korespondenta wojennego spod Arnhem, Alana Wooda: Jeżeli kiedykolwiek spotkasz człowieka, który powie- walczyłem w wojskach powietrzno desantowych pod Arnhem- zdejmij przed nim kapelusz i postaw mu drinka.
A jak na tym tle rysuje się udział 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej?
Na pewno Polacy byli małym trybikiem ogromnej uderzeniowej machiny. Aczkolwiek trybikiem ważnym, bo umieszczonym w trudnym miejscu i, jak się miało okazać, w najtrudniejszym czasie. Nie można powiedzieć, że 300 Polaków walczących ramię w ramię z Czerwonymi Diabłami w Oosterbeek było decydującą siłą. Ale nie można tez powiedzieć, że nie mieli oni, zwłaszcza przybywając w krytycznym momencie „ku pokrzepieniu serc” żadnego znaczenia na przebieg zdarzeń na północnym brzegu rzeki. Dzięki Polakom- kpt. Zwolańskiemu i radiooperatorom zachowano łączność między przyczółkiem, a resztą armii. Tylko dzięki temu, że polska brygada utrzymała się w Driel możliwa była operacja Berlin. Inaczej wojska z Oosterbeek nie miałyby drogi odwrotu. Desant polski 21 września odciągnął część sił niemieckich od ustawicznego spychania Brytyjczyków w Kotle Czarownic. Na pewno więc zasłużenie można mówić o brytyjsko- polskim boju obronnym pod Arnhem- Oosterbeek- Driel. Boju wyjątkowo nierównym i heroicznym. Boju, w którym Polacy po raz kolejny udowodnili, że są wiernymi sojusznikami i dobrymi żołnierzami.
Na skutek nacisków i intryg politycznych gen. Sosabowski w grudniu 1944 roku został zdymisjonowany z dowodzenia Brygadą. Po nim dowództwo obejmowali na krótko jego zaufani oficerowie: płk Jachnik i płk Kamiński. Ostatecznie jednostką do końca jej istnienia dowodził ppłk Antoni Szczerbo- Rawicz.
Na początku maja planowano użyć 1. SBS do akcji zdobywania Dunkierki, ta jednak poddała się. Po zakończeniu działań wojennych Brygada została włączona do sił okupacyjnych. W drodze do Niemiec Polacy odwiedzili jeszcze raz pole bitwy sprzed miesięcy. Przez dwa lata pobytu na ziemi niemieckiej polscy spadochroniarze sąsiadowali z kolegami z 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka, stacjonując w rejonie Osnabruck, Ravensbruck i Bersenbruck. Był to trudny okres- łatwo było o dezercje i upadek morale. Organizowano dla żołnierzy kursy specjalistyczne przygotowujące do życia bez munduru. Nasycona Polakami z Wehrmachtu i z wyzwolonych obozów jenieckich, liczyła Brygada na okupacji ponad 4 tysiące żołnierzy. Nie była to już jednak ta „stara”, elitarna całkowicie przeszkolona spadochronowo jednostka. Nie był to dobry okres; we wspomnieniach weteranów trudno szukać ciepłych słów o tamtych trudnych czasach bezczynności i goryczy spowodowanej porządkiem jałtańskim. A i nowemu dowódcy, ppłk Szczerbie brakowało charyzmy, talentu i popularności Sosaba.
W maju 1947 roku Brygada wróciła do Wielkiej Brytanii. 30 czerwca 1947 roku formalnie zakończyła istnienie. Sztandar z okupowanej Warszawy złożono w Instytucie Polskim im. Gen. Sikorskiego.

© Michał Różyński 2005
Ostatnio zmieniony pt 31 mar, 2006 12:07 am przez Mike, łącznie zmieniany 1 raz.
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Pawe³³o
Posty: 90
Rejestracja: śr 13 kwie, 2005 12:18 pm
Lokalizacja: Che³m/Warszawa
Kontakt:

125

Post autor: Pawe³³o »

Thanks, Mike :)

Polecam książkę "Brygada spod Arnhem" Krzysztofa Drozdowskiego.
Praca rzeczowa, oparta o dokumenty Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum Gen. W. Sikorskiego oraz liczne publikacje.

Opis polskiej "myśli spadochronowej" przed 1939 r. znaleźć można w WPH z 1961 r. (Nr 2). Artykuł W. Malinowskiego.

No i oczywiście nieśmiertelne: "Najkrótszą drogą" gen. Sosabowskiego, "Arnhem" gen. Urquharta.

Trzymki.

A to pewnie znacie:
http://www.arnhemarchive.org/stanislaw_sosabowski.htm

Jak i całą stronę:
http://www.arnhemarchive.org

Do zobaczenia na moście. Nie będzie za daleko :)
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Pawełło pisze:Polecam książkę "Brygada spod Arnhem" Krzysztofa Drozdowskiego. Praca rzeczowa, oparta o dokumenty Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum Gen. W. Sikorskiego oraz liczne publikacje.
Tak, praca jest naprawdę niezła, zdecydowanie- w moim odczuciu- najlepsza praca o 1. SBS po Poles apart Cholewczyńskiego. O zgrozo ta druga, napisana przez emigracyjnego badacza, nie doczekała się jeszcze polskiego wydania!!!
Pawełło pisze:Opis polskiej "myśli spadochronowej" przed 1939 r. znaleźć można w WPH z 1961 r. (Nr 2). Artykuł W. Malinowskiego.
O, tego nie znałem... Będę się musiał zapoznać.
Pawełło pisze:No i oczywiście nieśmiertelne: "Najkrótszą drogą" gen.Sosabowskiego, "Arnhem" gen. Urquharta.
Wszystkie książki Sosabowskiego (oprócz Freely I served, której nie czytałem, więc trudno mi cokolwiek powiedzieć, mogę się tylko domyślać)
są napisane bardzo rzeczowo i, co rzadkie przy tzw. "polskiej literaturze oficerskiej" z pewną dozą samokrytyki. Co do Arnhem- cóż, cały Urquhart- dobry, poczciwy, solidny facet próbujący nieraz tłumaczyć siebie i innych, niestety nie zawsze słusznie i skutecznie. Za to świetnie się to czyta.

Dzięki za linki, owszem, znam na pamięć :-)

Paweł, widzę, że wiesz całkiem sporo o 1. SBS. Człowieku, gdybyś widział JAKIE papiery się marnują w Londynie. Notorycznie pomijane do tej pory we wszystkich publikacjach z nieznanych przyczyn stanowią doskonały materiał na obszerną, kilkusetstronicową książkę o Brygadzie. Książkę, na jaką ta arcyciekawa z punktu widzenia historyka i politologa jednostka dotychczas nie zasłużyła :-(
Mam nadzieję, że jak trafię w Totka, to będę mógł sobie pozwolić na: rozłożenie polówki w IPiM (z jednoczesnymi zrzutami kiełbasy z Kraju) oraz samodzielne napisanie i wydanie czegoś takiego...
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Pawe³³o
Posty: 90
Rejestracja: śr 13 kwie, 2005 12:18 pm
Lokalizacja: Che³m/Warszawa
Kontakt:

468468

Post autor: Pawe³³o »

Mnie najbardziej interesują cichociemni - a archiwa londyńskie są dla tego tematu jak Jeruzalem dla krzyżowców. Gdybyś jechał to daj znać :)

Mój sentyment do spadochroniarzy spod Arnhem to taki trochę "old flame" (pierwszy raz przeczytałem Ryana w podstawówce, jakieś 20 lat temu - i tak już zostało:)
A że większość cichociemnych przeszła 4. BKS i/lub 1. SBSpad i ich "szkółkę" to i "po drodze" było.

Trzym.

PS. Za książkę trzymam kciuki. Gdybyś miał coś ciekawego o cichociemnych to polecam się pamięci.
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Pawełło pisze:Mnie najbardziej interesują cichociemni
Witaj w klubie :-) Też dużo czasu poświęcam tej tematyce, zwłaszcza ich szkoleniu.
Pawełło pisze:Gdybyś jechał to daj znać :)
Hę, za każdym razem mam stos "zamówień", z których realizuję 1/10- z braku czasu zwykle dotyczącą tylko mojej działki. A że CC się na niej znajdują, może jak tam pojadę (w bliżej nieokreślonej przyszłości) to zdobędę też coś dla Ciebie.
Pawełło pisze:Mój sentyment do spadochroniarzy spod Arnhem to taki trochę "old flame" (pierwszy raz przeczytałem Ryana w podstawówce, jakieś 20 lat temu - i tak już zostało:)
Ryana to można czytać na okrągło i nigdy się nie nudzi. Jak wszystkie zresztą książki korespondentów wojennych!

Widząc Twoją pasję, zaczynam się zastanawiać nad zrobieniem z Ciebie na "Ren 1944- Warta 2005" kpt. Alfonsa "Alana" Maćkowiaka (instruktor wyszkolenia strzeleckiego CC), który lądował z Brytyjczykami na szybowcach 18 września i walczył w Oosterbeek aż do wycofania... W każdym razie- pomyślimy nad tym :-)
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Pawe³³o
Posty: 90
Rejestracja: śr 13 kwie, 2005 12:18 pm
Lokalizacja: Che³m/Warszawa
Kontakt:

8469

Post autor: Pawe³³o »

Pozostałbym DOZGONNIE wdzięczny.
Na sam dźwięk słowa Oosterbeek dostaję ciarków :)
Zatem do zobaczenia na moście.
P.

PS. Będę miał już praktykę w kapitanowaniu - gram rolę kpt. Jana Andrzejewskiego, dowódcy "Brody 53", w naszej inscenizacji powstańczej.
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Jako ciekawostkę podam- i się pochwalę (a co mi tam ;-), że w materii CC mam korzenie rodzinne :-)

Mój dziadek pochodzący z Radoszkowic pow. Mołodeczno po syberyjskiej wywózca via Armia Andersa trafił do Wielkiej Brytanii. Na Bliskim Wschodzie zgłosił się na ochotnika do 1. SBS; zaraz po przyjeździe do Szkocji ochotniczo wylądował w Kompanii Łączności Sekcji Dyspozycyjnej Naczelnego Wodza. Ukończył wstępne szkolenie spadochronowe (Largo i Lundin Links), po nim przeniesiony bezpośrednio na kurs specjalistyczny radiotelegrafistów. Na skoki do Ringway przed zakończeniem wojny już nie trafił.

To tak w telegraficznym skrócie. Jak się dorobię stałego łącza, prześlę Tobie dziadka wspomnienia (ok. 300 stron ze zdjęciami).
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Pawe³³o
Posty: 90
Rejestracja: śr 13 kwie, 2005 12:18 pm
Lokalizacja: Che³m/Warszawa
Kontakt:

2356

Post autor: Pawe³³o »

Super, ja mogę pochwalić się tylko zrobieniem wywiadów z cichociemnymi (jeden jest już na stronie "Kotwicy", drugi czeka na opracowanie).

Może orientujesz się ilu jest weteranów Brygady w Polsce? W Anglii środowiska jeszcze 10 lat temu prężnie działały, nie wiem jak teeraz.

Niedawno kupowałem BD od gościa, którego dziadek był w 1.SBSpad. Niestety gość ów jakoś nie reaguje na zapytania o relacje, czy wspomnienia. Może jeszcze raz zapytam.
Trzym.
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Pawełło pisze:Super, ja mogę pochwalić się tylko zrobieniem wywiadów z cichociemnymi (jeden jest już na stronie "Kotwicy", drugi czeka na opracowanie).
Przeczytałem wszystko co macie na stronie o CC i... jestem pod wrażeniem! Tak trzymać! Ważne jest, że wszystko zostało rzetelnie przedstawione i opisane.
Pawełło pisze:Może orientujesz się ilu jest weteranów Brygady w Polsce? W Anglii środowiska jeszcze 10 lat temu prężnie działały, nie wiem jak teeraz.
Arhnhemczyków jest około tuzina (być może są jacyś, którzy się nie ujawniają). Niestety, wielu jest "bardów", którzy służyli w 1. SBS na okupacji- po wcześniejszej, nie zawsze przymusowej służbie w Wehrmachcie- czego oni nie widzieli, nie słyszeli, nie robili... Byłem świadkiem pewnej żenującej uroczystości, na której kilku takich dżentelmenów kłaniało się w pas publiczności oklaskującej ich po słowach konferansjera: oto bohaterowie spod Arnhem (sic!)
Na Zachodzie jest ich naprawdę dużo- w zeszłym roku w Holandii stanowili oni 70-80% wszystkich przybyłych weteranów Brygady. Wiadomo, na Zachodzie był i jest generalnie wyższy standard życia, stąd też więcej tam weteranów w kondycji (zdrowotnej i finansowej) pozwalającej na podróż w miejsce dawnej bitwy. A koła działają prężnie, czego dowodem były TVN- owskie migawki z londyńskiej defilady na VE- Day, w których widziałem prezesa ZPS-u Gąsowskiego, wytrwałą redaktor Spadochronu, panią Irenkę Hrynkiewicz oraz wspomnianego już tu "Alana"! Ta ostatnia postać, jak już pisałem, jest szczególnie ciekawa, ze względu na wcześniejszą służbę, udział w I rzucie szybowcowym oraz samą akcję (to m. in. on prowadził Zwolańskiego nad Ren). Poza tym "Alan" trzyma się znakomicie, jak rozgadał się przed kościołem w Driel, to szybko skończyła mnie się taśma w dyktafonie ;-) No i ten jego wpis w naszej pamiątkowej księdze:
Jestem dumny z waszej postawy wojskowej! jest dla mnie jednym z większych wzruszeń, jakich dostarczył mi reenacting. Nie zapomnę też, jak defilując na moście w Arnhem weszliśmy w szpaler weteranów 1. DPD i ci, z podniesionymi kciukami wołali z tym swoim charakterstycznym, idiomatycznym Come on, lads!.

Kończąc holenderskie wspominki, muszę Tobie zadać pytanie: czy znasz nazwisko tego sprzedającego battle dress i czy jest ono takie same, jak dziadka? To dla mnie bardzo ważne, może uda się ustalić chociaż pododdział, skok, samolot- oczywiście pod warunkiem, że był przeszkolony spadochronowo.
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Pawe³³o
Posty: 90
Rejestracja: śr 13 kwie, 2005 12:18 pm
Lokalizacja: Che³m/Warszawa
Kontakt:

357

Post autor: Pawe³³o »

Facet ma na nazwisko Mróz, ale czy to też nazwisko dziadka - nie wiem.
Spróbuję jeszcze raz do niego napisać.

Ten wywiad z kpt. Maćkowiakiem gdzieś publikowałeś? Gdzie go można przeczytać?

Mam taką propozycję. Może jak już się wszyscy zainstalujemy w tej szkole 13 sierpnia, to wieczorem przebierzemy się w odprasowane battledressy i krawaty i pójdziemy do jakiegoś pubu na "pint of something"? Pogadalibyśmy, można by też zaprosić Anglików i zrobić "wieczór spadochronowy" (cokolwiek to znaczy:).

Jeden z piękniejszych "wieczorów spadochronowych" opisuje P. Bystrzycki w "Znaku cichociemnych". Oczywiście skończyło się na mordobiciu :)

Pozdrawiam,
Paweł
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Pawełło pisze:Facet ma na nazwisko Mróz, ale czy to też nazwisko dziadka - nie wiem.
Tak czy inaczej, zabawiłem się w poszukiwanie brygadowych "Mrozów".

Znalazłem trzech delikwentów o tym nazwisku.

Adolf Mróz- porucznik, nr znaku i wieńca 726/1389; kwatera główna, samolot nr 111, skok 21.IX, ranny 23.IX, odznaczony Krzyżem Walecznych.

Józef Mróz- kapral, nr znaku i wieńca 2953/526; kompania saperów, samolot nr 43, skok 21.IX.

Bronisław Mróz- strzelec, nr znaku 2618.
Pawełło pisze: Ten wywiad z kpt. Maćkowiakiem gdzieś publikowałeś? Gdzie go można przeczytać?
Jeszcze nie... Może wkrótce :-)
Pawełło pisze:Mam taką propozycję. Może jak już się wszyscy zainstalujemy w tej szkole 13 sierpnia, to wieczorem przebierzemy się w odprasowane battledressy i krawaty i pójdziemy do jakiegoś pubu na "pint of something"?
Maybe two pints... or double Scotch? ;-) 13-go na szczęście jest wieczorek zapoznawczy, podczas którego można spożywać wspomniane precjoza bez żadnych konsekwencji. A jeżeli dobrze pójdzie, odpowiednia aparatura do "somethingów" będzie na miejscu w ramach sponsoringu.
Pawełło pisze: Pogadalibyśmy, można by też zaprosić Anglików i zrobić "wieczór spadochronowy" (cokolwiek to znaczy:).
Jeżeli się w końcu zdeklarują, czy przejeżdżają- nie widzę problemu. O ile się odważą, nauka polskiego spadochroniarstwa zna bowiem przypadek, gdy po takowym wieczorku w Oosterbeek A.D.2004 jeden ze Staffordczyków przebywał 20- metrową drogę między namiotami w 4 godziny!!!
Pawełło pisze: Jeden z piękniejszych "wieczorów spadochronowych" opisuje P. Bystrzycki w "Znaku cichociemnych". Oczywiście skończyło się na mordobiciu :)
Tak, znam to! Tam "Kreda" wykazał wyższość rodzimych technik innego niż na codzień zastosowania fragmentów mebli...
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Pawe³³o
Posty: 90
Rejestracja: śr 13 kwie, 2005 12:18 pm
Lokalizacja: Che³m/Warszawa
Kontakt:

Post autor: Pawe³³o »

Tom się uśmiał z tego "przebycia międzynamiotowego". Ciekawe co tak biedaczka sponiewierało, bo chyba nie miejscowe holenderskie piwko okupacyjne. Jakiś zrzut "daily rum issue"? :)

Może nawet lepiej, że wszystko będzie na miejscu. Tak po przemyśleniu sprawy jednak stwierdziłem, ze wmundurach po pubach jakoś chodzić nie wypada (choćby i najdroższych i najangielskich).
Za bardzo wczułem się w klimat pt. "Szkocja 1943 r.".

Myślałem, że Anglicy już będą na pewno. Z nimi zawsze byłby lepszy fason i autentyzm wzrósłby.
A na koniec możnaby odśpiewać "Tipperary".
Chociaż można i bez nich :)

Trzym. Muszę lecieć.
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Pawełło pisze:Tom się uśmiał z tego "przebycia międzynamiotowego". Ciekawe co tak biedaczka sponiewierało, bo chyba nie miejscowe holenderskie piwko okupacyjne.
Takich przypadków było więcej. Owej nocy zaliczyliśmy trzy "trafienia" wśród sojuszników, a nawet sojuszniczek. Nie trudno się domyślić, że największe tryumfy święciła broń rodzimej produkcji :-P
Pawełło pisze:Jakiś zrzut "daily rum issue"? :)
Ty się z rumu nie śmiej! Kolega z Australii, będący razem z nami przywiózł oryginalny australijski rum, który notorycznie mieszał z coca colą (tak, jak w piosence Andrew Sisters: "drinkin` rum`n`coca cola..."). Bardzo miło ten zestaw wspominam. A jaki dopiero musi być oryginalny rum (w zasadzie grog) Royal Navy sprzedawany we wszystkich muzeach w Londynie?
Pawełło pisze:Myślałem, że Anglicy już będą na pewno. Z nimi zawsze byłby lepszy fason i autentyzm wzrósłby.
Z nimi to nic nie wiadomo. Co zrobić, taka kultura, mentalność i stopa życiowa. Jeden (właśnie ten "namiotowy wędrowiec") zadeklarował swe przybycie i wierzę, że deklarację wypełni. Zwłaszcza, że to były Grenadier Gwardii spod Pałacu Buckingham więc nadaje się jak ulał na dowódcę brytyjskiego.
Pawełło pisze:A na koniec możnaby odśpiewać "Tipperary".
O każdej porze dnia i nocy!!! I jeszcze kilka innych okopowych piosenek.
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
Awatar użytkownika
Pawe³³o
Posty: 90
Rejestracja: śr 13 kwie, 2005 12:18 pm
Lokalizacja: Che³m/Warszawa
Kontakt:

Post autor: Pawe³³o »

Widzę, że będzie dobrze :)
Muszę tylko przeżyć nasze powstanie.
A tu zdjęcie z gatunku "wishful thinking", czyli Bratni Legion powrócił :)
Awatar użytkownika
Mike
Marszałek
Posty: 12018
Rejestracja: ndz 10 paź, 2004 10:29 pm
Lokalizacja: Poznañ

Post autor: Mike »

Jasny gwint! Paweł!

Wielkie dzięki za kontakt z Mateuszem Mrozem! Okazało się, że jego dziadek to właśnie TEN Adolf Mróz skaczący razem z płk. Jachnikiem i kpt. Stasiakiem!
Wnuk to bardzo konkretny człowiek, zaangażowany w propagowanie historii Brygady. A jakie ma relikwie po dziadku...
Hit first. Hit hard. Keep on hitting.
ODPOWIEDZ